Skocz do zawartości
Nerwica.com

Czy wyjście z czegoś takiego jest w ogóle możliwe? Pomoc


Futility

Rekomendowane odpowiedzi

Dzień dobry. Słowem wstępu, będzie dość długo.
Bardzo skracając moją historię, choruję od bardzo dawna, od wczesnego dzieciństwa, z "zestawem startowym" w postaci ADHD i podejrzeniem lekkiego Aspergera, idąc w depresję i zaburzenia osobowości jako młody nastolatek (prawdopodobnie była to niewłaściwa jeszcze diagnoza), następnie przechodząc już w stwierdzoną chorobę afektywną dwubiegunową i od kilku lat siedząc w coraz ciemniejszej grocie depresji (+PTSD), aczkolwiek nie wiem, czy to tylko tak absurdalnie długi epizod, czy już ta dwubiegunówka prawie całkowicie ustąpiła miejsca "koleżance", gdyż mania pojawia się sporadycznie i ledwie na jakieś kilkanaście minut, po czym znika. Co się na to skłoniło? Na pewno geny (bo ADHD na przykład nie jest raczej chorobą nabytą), później dręczenie w gimnazjum, lata bardzo złego traktowania i niewyobrażalnie toksyczny związek z dziewczyną o osobowości sadysty i potwora, którego następstwa zaprowadziły mnie tu, gdzie właśnie jestem - czyli zupełnie donikąd, praktycznie do kresu człowieka we mnie.

 

Prawdę mówiąc, ja w ogóle nie żyję, a "wegetacja" to jest chyba najlepsze określenie mojego stanu, a widać to na każdej płaszczyźnie mojego "życia". Dziki natłok myśli był tym, co towarzyszyło mi niemalże od zawsze, ale od jakiegoś czasu przestał być natłokiem... a potem i myślami. Zazwyczaj w głowie czuję jedno wielkie nic. Pustkę. Jakby nic tam nie zostało. To samo tyczy się też pragnień czy dążeń, które już chyba też sobie uleciały. Miałem wiele marzeń i mnóstwo ambicji, ale nie mają one dla mnie już znaczenia. Wszystkie traktuję jako niemożliwe i zupełnie odrealnione, stojące poza moim fizycznym i psychicznym zasięgiem. Kiedyś podejmowałem wiele różnych prób, wiele rzeczy tworzyłem, ale teraz się z miejsca poddaję, argumentując sobie "nigdy mi się to nie uda", "nie da się tego zrobić", "nie umiem", "to niemożliwe", zadając też sobie pytania "a po co?", "co mi to da?", "jaki jest tego sens?" i negując każdą pojedynczą rzecz, której mógłbym się podjąć na drodze do zdrowia lub przyszłości. Byłem też uważany za osobę dość inteligentną, na co wskazywały wszystkie badania lekarskie już od dziecka, ale to ponadprzeciętne IQ było zawsze jakoś tłamszone, uciskane przez choroby i zaburzenia, a teraz czuję się, myślę i zachowuję jak rasowy debil, "funkcjonując" niemal jak osoba niepełnosprawna, która już sobie sama poradzić nie umie i potrzebuje stałej pomocy nawet w podejmowaniu większości decyzji. Kreatywność, moja ówczesna największa zaleta pozwalająca mi wymyślać np. opowiadania albo komponować muzykę, teraz też się całkowicie wycofała i przestała istnieć. Minęła. Nie mam też siły na ten pierwszy ruch w kierunku czegokolwiek, od czegoś tak wymagającego, jak rozpoczęcie studiów magisterskich (których i tak, bądźmy szczerzy, bym w takim stanie nie udźwignął), po tak błahe, jak posprzątanie mojej nory, bo to już nie jest nawet pokój. Kurz, pajęczyny, śmietnisko. Ostatnio tu odkurzyłem jakoś z pół roku temu. Poza tym, dochodzi też zwykła niechęć, bo ja tez już chyba niczego nie chcę i do niczego nie umiem się zmobilizować, nie mam ni krzty motywacji. Odczuwam po prostu taki jakby "chłód" i obojętność na wszystko to, co się dzieje obok mnie i w moim "życiu", jest mi w dużej mierze wszystko jedno tak naprawdę. Co gorsza, przestałem też praktycznie odczuwać radość, a wszystko to, co sprawiało mi kiedyś przyjemność, teraz jej już nie sprawia. Nie mam endorfin. Muzyka? Nie. Praca w warsztacie? Nie. Pisanie? Nie. Gry? Nie. Jazda quadem? Nie. Wszystko nie. Pracować też nie pracuję, bo jako takie prawie warzywo nie dam rady. Praca to presja, a na presję reaguję lękiem i ucieczką, czasami i okaleczeniami. Nie wytrzymuję długo, straciłem obowiązkowość i konsekwentność, która kiedyś pozwalała mi tygodniami, miesiącami, latami robić coś, co chciałem akurat zrobić, no na przykład ćwicząc fizycznie. W wyniku tego wszystkiego jestem też okropnie samotny, bo nie umiem nawiązywać i utrzymywać kontaktów towarzyskich. Jeśli z kimś akurat czasem rozmawiam, to czuję tak ogromne wyrzuty sumienia, że marnuję komuś temu czas sobą samym, że go w kółko przepraszam i zamiast skupiać się na rozmowie, to skupiam się na tym, żeby źle nie wypaść, żeby ten ktoś niczego niemiłego nie pomyślał, nie uznał mnie za świra czy toksyka, nie wygonił mnie, nie zablokował, przez co osiągam odwrotny skutek i bywam przez to upierdliwy (czego nikt mi nie powiedział, ale się tego domyślam). Jakakolwiek rozmowa to też tak wiele lęków i stresu po niej, że jej stanowczo żałuję. Nawet, jeśli była całkowicie niezobowiązująca i była wymianą raptem paru zmian gdzieś na zakupach przypadkiem czy coś... No i jeszcze do kompletu dochodzi olbrzymi, paraliżujący strach przed jutrem, przed tym, co kolejny dzień mi przyniesie, jakie koszmary mi się tej nocy przyśnią - a śni mi się ich wiele. Nawet we śnie nie mogę zaznać spokoju i uciec od traumatycznych wspomnień, natrętnego "powtarzania" mi przez moją podświadomość rzeczy tak złych, że boję się je stamtąd wyciągać i przelać tu na papier (ekran?), głoszących mi o mojej bezużyteczności, głupocie, bezwartościowości, żałosności, wstydzie, braku przyszłości, w kółko krążąc tylko i wyłącznie dookoła osoby, która zrujnowała mnie i moje życie i która zamieniła je w piekło. Potrafię w środku "krzyczeć" niesłyszanym szeptem o sprawiedliwości i błagać bliżej nieokreśloną jaźń o pomoc i litość, ale te "krzyki" tylko obijają się z echem wewnątrz mojej opustoszałej głowy i, co jest raczej oczywiste, nie mają żadnego wpływu na moją codzienną kaźń. Wiecznie i nieustannie rozważam samobójstwo, czuję je i widzę codziennie, tu taki sposób, tu taki, a może jakiś inny? A potem się go znowu boję. A potem boję, że przestanę się bać. Chyba jedynym powodem, dla którego się go nie podejmuję jest fakt, że mam cudowną rodzinę i gromadkę bardzo kochanych zwierzaków i po prostu nie potrafię im zadać takiego ciosu. Cierpię, żeby oni nie cierpieli przeze mnie. Męczę się tak tylko dla nich. Zwłaszcza, że poniekąd wiem, co mogliby poczuć... No ale tutaj jednak wraca to, co powiedziałem przed chwilą... co, jak i to straci dla mnie na znaczeniu? Niesamowicie mnie to przeraża.

 

I, jeśli ktoś to przeczytał, bardzo, bardzo dziękuję. A jeśli akurat ktoś przeczytał, miał podobnie doświadczenia i jeszcze na dodatek chce się podzielić jakimiś radami ze swojego życia, bardzo, BARDZO chętnie je usłyszę. Chyba chciałbym wyjść z tej patowej sytuacji inaczej niż nogami do przodu. Nawet nie dla siebie. Dla bliskich. A i może sam poczułbym przy tym jakąś iskierkę czy jakąś umiarkowaną co najmniej chęć dalszego istnienia czy tworzenia. Proszę o pomoc...

 

Ach, i jeszcze w kwestii pytań, które na pewno się pojawią. Leki? Tak, biorę. Ketrel i Fevarin. Terapia? Chodzę. Jakoś od początku lutego tego roku. Narkotyki? Nie. Alkohol? Co wieczór, jako jedyny działający środek na ciągłe, uporczywe i niemożliwe do zduszenia w inny sposób cierpienie. Wiek? 27 lat. Hospitalizacja? NIGDY WIĘCEJ

 

Pozdrawiam

Edytowane przez Futility

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×