Skocz do zawartości
Nerwica.com

Nie chce byc szczesliwy


nvm

Rekomendowane odpowiedzi

Wysyłam ten wątek jeszcze raz, bo nie chciał się załadować - być może z powodu polskich znaków w temacie. Pojawiał się błąd (502 Bade Gateway):

 

Pisze ten wątek szybko, zanim minie moja chwilowa względna jasność umysłu i zmienię zdanie.

Nie chcę być szczęśliwy. Sabotuję wszelkie moje działania, które mogłyby zmierzać w tym kierunku.

Chcę się za coś ukarać. Jestem masochistą. Coś takiego. Jest to autoagresja, ale nie fizyczna. Czasem aktywna, a czasem pasywna. Na przykład mam ochotę coś zrobić i wówczas szukam wymówek, żeby tego nie zrobić. Żeby zamiast tego zrobić coś gorszego. Albo jakoś to opóźnić chociaż. Dlaczego? Nie mam pojęcia.

 

Mam też różne inne problemy, ale one chyba się do tego głównie sprowadzają. Czy ktoś mógłby mi w tym jakoś pomóc? Tylko bez odsyłania do specjalisty. Nie wiem, jak długo ta chwilowa jasność umysłu potrwa, więc nie mogę obiecać, że będę do udania się do niego zdolny. Chcę sobie zaszkodzić. Pogrążyć się w depresji i apatii. Chcę wejść w stan, w którym będę miał wszystko gdzieś. Dążę do autodestrukcji.

 

I teraz pomyślałem sobie - że może już dosyć. Że może jest jakieś inne rozwiązanie. Wybrałem niedawno opcję zmniejszenia stopnia, w jakim kieruję się tym masochizmem. Tzn. go tak jakby zignorowałem, choć nie wiem, czy w całości, czy częściowo. I tak dziwnie się z tym czuję, może jakbym tracił kontrolę. I jakby była pokusa, żeby jednak tam wrócić (do tamtego stanu). Ale pomyślałem sobie, że może za tamtym pragnieniem kryje się jakaś potrzeba i że może można ją zaspokoić jakoś inaczej. Ale jak?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

nvm, poruszyłeś duzy problem. Znam kilka osób, które się tak zachowują, czasami ja sama tez. Tez uważam, że działanie na wlasną szkode to masochizm. Znamienne co napisałes o specjaliście, najczęściej masochisci nie chca się leczyc i znajdują ku temu tysiace powodów, ale mysle ze prawdziwa przyczyna to niechęc do poprawy swojego stanu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

nvm, poruszyłeś duzy problem. Znam kilka osób, które się tak zachowują, czasami ja sama tez. Tez uważam, że działanie na wlasną szkode to masochizm. Znamienne co napisałes o specjaliście, najczęściej masochisci nie chca się leczyc i znajdują ku temu tysiace powodów, ale mysle ze prawdziwa przyczyna to niechęc do poprawy swojego stanu.

Tak, o tym też napisałem. Właśnie tego dotyczy ten wątek - ale przedstawiłem również alternatywę, by wilk był syty i owca cała - znalezienie sposobu na zaspokojenie potrzeby, za którą kryje się masochizm - wówczas masochizm przestał by być być może potrzebny.

 

Natomiast zauważyłem właśnie coś - takie moje małe spostrzeżenie: gdy czuję się zraniony (choćby delikatnie), moje skłonności autodestrukcyjne rosną w siłę, umacniają się - wpadam w rezygnację. Jest w tej rezygnacji właśnie chyba taka masochistyczna przyjemność.

 

Jeszcze jedna sprawa - to może być nagromadzona przez lata negatywna energia, ciemna strona mocy. Bo bałem się płakać, gdy w pobliżu byli inni ludzie. I nie wyrzuciłem tego bólu z siebie. Może teraz za to cenę płacę. Do tego dochodzi lęk.

 

Chyba zawsze miałem takie skłonności od małego dziecka. Ale wcześniej miałem silną motywację do działania, a tragiczne wydarzenia w romantycznym związku (lata temu) mocno mną wstrząsnęły i przechyliły szalę.

 

Pisząc tutaj, działam jednak na przekór samemu sobie, wbrew masochizmowi. I bardzo dziwnie się z tym czuję. Chyba jakby kontrola wymykała mi się z rąk. Pojawia się lęk chyba. A ja nie znajduję nic na swoje usprawiedliwienie przed tym lękiem - co budzi u mnie kolejny lęk.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

znalezienie sposobu na zaspokojenie potrzeby, za którą kryje się masochizm - wówczas masochizm przestał by być być może potrzebny.

ale co to za potrzeba ?

 

Uwazam, ze masochizm wynika mniej lub bardziej bezposrednio z poczucia winy, niegodnosci, głębokiego wstydu, wyuczonej tendencji do samokarania, leku przed zaspokajaniem wprost swoich potrzeb.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

znalezienie sposobu na zaspokojenie potrzeby, za którą kryje się masochizm - wówczas masochizm przestał by być być może potrzebny.

ale co to za potrzeba ?
Też chciałbym to wiedzieć. Być może chodzi o wyrażenie zalegającego cierpienia.

 

Uwazam, ze masochizm wynika mniej lub bardziej bezposrednio z poczucia winy, niegodnosci, głębokiego wstydu, wyuczonej tendencji do samokarania, leku przed zaspokajaniem wprost swoich potrzeb.
Prawie żadnej z wymienionych rzeczy w sobie nie odnajduję. Jedynie lęk przed zaspokojeniem wprost swoich potrzeb może ewentualnie. Odnajduję w sobie natomiast głębokie poczucie zranienia i może odrzucenia.

 

Znam kilka osób, które się tak zachowują, czasami ja sama tez.
Dobrze wiedzieć, że jest szansa iż ktoś mnie zrozumie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

zadałam pytanie nie w tym wątku, w którym chciałam: post2159660.html#p2159690
Ja do tamtego wątku wejść nie mogę, mam błąd 502 - Bad Gateway. Nie wiem jak Tobie się udało, ale Twojego pytania jakoś nie mogę odczytać.

 

EDIT: Hmm...ciekawe...udało mi się wejść z innej przeglądarki:

 

nvm, zostałeś kiedyś ukarany za to, że byłeś szczęśliwy? (lub tak daną sytuację zinterpretowałeś?)
Ukarany chyba nie, chociaż...hmm...trudno powiedzieć. Wiem, że kiedyś przed swoimi rodzicami wolałem nieraz ukrywać swój dobry nastrój. Ale dlaczego to nie pamiętam.

 

Natomiast kiedyś miałem taki okres w życiu, że dążyłem do szczęścia i byłem coraz bardziej szczęśliwy, aż w końcu osiągnąłem jego "maksymalny" poziom, za którym już nic nie było do osiągnięcia dalej w moim odczuciu. I krótko później nastąpił tragiczny zwrot, zjechałem z Mount Everestu do Rowu Mariańskiego, jeśli wiesz o co mi chodzi. Z tego Rowu wychodzę...wróć...wyczołguję się...do dzisiaj. Ale nie traktowałbym tego chyba jako karę.

Zatem w 100% przypadków, których doświadczyłem, konsekwentne dążenie do szczęścia doprowadziło mnie do tragedii. Nie znam innego możliwego wyniku. Poza tym jak już raz zaznałem "maksymalnego" szczęścia, to i jakoś nie zależy mi tak bardzo, aby do tego szczęścia dążyć, bo już to "mam na swoim koncie". Tak, możliwe, że boję się; że lękam się szczęścia.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Miałem tak kiedyś, dziwna, bezsensowna i nie potrzebna faza. Faza, która miała mnie ściągać w dół, jak najdalej i jak najdłużej. Jednak życie pokazuje też swoje dobre strony co psuje tą fazę i było mi źle, że nie jest już mi tak fajnie źle.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Też chciałbym to wiedzieć. Być może chodzi o wyrażenie zalegającego cierpienia.
Cierpisz , bo ..._
Prawie żadnej z wymienionych rzeczy w sobie nie odnajduję. Jedynie lęk przed zaspokojeniem wprost swoich potrzeb może ewentualnie. Odnajduję w sobie natomiast głębokie poczucie zranienia i może odrzucenia
dlaczego poczucie zranienia i odrzucenia się utrzymuje ? co mogłoby się stać, gdybys wprost wyrażał swoje potrzeby ?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Tak, możliwe, że boję się; że lękam się szczęścia.
A może jego bolesnej utraty albo zawiści innych?(teraz piszę o sobie 8) ) Szczęście porównałabym raczej do bezpiecznej doliny niż górskiego szczytu.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

takie moje małe spostrzeżenie: gdy czuję się zraniony (choćby delikatnie), moje skłonności autodestrukcyjne rosną w siłę, umacniają się - wpadam w rezygnację. Jest w tej rezygnacji właśnie chyba taka masochistyczna przyjemność.
Jeśli dobrze zrozumiałam, nie wyrażasz gniewu/żalu/rozczarowania wprost, ale automatycznie kierujesz gniew na siebie (?) Zdarzają Ci się myśli samobójcze bezpośrednio po tym, kiedy ktoś Cię zdenerwuje lub rozczaruje?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Miałem tak kiedyś, dziwna, bezsensowna i nie potrzebna faza. Faza, która miała mnie ściągać w dół, jak najdalej i jak najdłużej. Jednak życie pokazuje też swoje dobre strony co psuje tą fazę i było mi źle, że nie jest już mi tak fajnie źle.
Z jednej strony "dziwna, bezsensowna i niepotrzebna", a z drugiej w pewnym sensie "szkoda, że się skończyła". Ciekawe.

"było mi źle, że nie jest już mi tak fajnie źle." - chyba znam to. Tylko nie wiem, czy masz na myśli melancholię, coś w rodzaju żałoby, czy bardziej coś w rodzaju masochizmu. Tak, czy inaczej - witaj w klubie. Znam jeszcze co najmniej jedną osobę, która mi o czymś takim opowiadała (ale jej chodziło chyba o melancholię właśnie).

 

Cierpisz , bo ..._
Może coś w rodzaju żałoby (ale nie po stracie kogoś bliskiego - nie znam słownego odpowiednika do nieporównanie, dużo mniejszych sytuacji), poczucia straty? To jest taka ciężkość, która sprawia, że masz ochotę się skurczyć i zamknąć w sobie.
dlaczego poczucie zranienia i odrzucenia się utrzymuje ?
A dlaczego miałoby się nie utrzymać, skoro wciąż jest w moich wspomnieniach (tylko nie sugeruj mi tutaj, że sam się zmuszam do ich rozpamiętywania - bardziej bym powiedział, że pozwalam myślom swobodnie krążyć raczej) i w moim ciele nagromadzone najwyraźniej? Słyszałaś kiedyś pojęcie ciała bolesnego/bólowego ? Tudzież nagromadzonego bólu emocjonalnego? Oglądałaś może "Buntownika z wyboru"?
Ciało bolesne jest złożone z zakumulowanej energii bólu [cierpienia],

które dana osoba doznała w przeszłości.

co mogłoby się stać, gdybys wprost wyrażał swoje potrzeby ?
Wyrażał, czy realizował? Aby je wyrażać, musiałbym je najpierw znać. A ich realizacja może prowadzić do "niepotrzebnego" pakowania się w stresujące sytuacje. Czyli lęk przed stresem najwyraźniej. Oprócz tego mógłbym skończyć tak jak abrakadabra - tzn. utracić jakiś swój wewnętrzny stan i potem żałować z tego powodu.

 

A może jego bolesnej utraty
Może. Ale tu chodzi o coś więcej niż stratę zysku chyba - bardziej o wpadnięcie stan wielokrotnie gorszy niż jest teraz. Czyli gwałtowny spadek dużo poniżej zera. Nie wiem, bo mam obecnie chyba skrócone ścieżki neuronowe w głowie w tej sprawie. Skompresowane (nie ma to jak optymalizacja ścieżek grafu), na zasadzie - szczęście = lęk (sieć skojarzeniowa). Nie mam chyba na tyle wysokiej samo-świadomości, żeby to widzieć zupełnie wyraźnie jednak, wiec opieram się w jakimś stopniu zapewne na hipotezach.

 

albo zawiści innych?
Nieeee...nie widzę i nie czuję tego, choć oczywiście niczego wykluczyć nie można.

 

Szczęście porównałabym raczej do bezpiecznej doliny niż górskiego szczytu.
Dla mnie "bezpieczna dolina" to bardziej wewnętrzny spokój i może delikatna, łagodna, spokojna radość. A przez "szczęście" rozumiem połączenie mocnej radości i intensywnej ekscytacji, czyli górskie szczyty właśnie.

 

Jeśli dobrze zrozumiałam, nie wyrażasz gniewu/żalu/rozczarowania wprost, ale automatycznie kierujesz gniew na siebie (?)
Może. Choć chyba nie zawsze. Czasem zdarza mi się, że o tym rozmawiam. Ale też nie zawsze chyba w ogóle wiem, jak miałbym to ubrać w słowa i powiedzieć w taki sposób, żeby nie uzyskać efektu w postaci kolejnej agresji u drugiej strony, czego się obawiam. Choć ostatnio jest lepiej pod tym kątem.
Zdarzają Ci się myśli samobójcze bezpośrednio po tym, kiedy ktoś Cię zdenerwuje lub rozczaruje?
Nie, wątpię. Aktualnie nie miewam raczej myśli samobójczych za bardzo. Zdarzały (kiedyś więcej) mi się natomiast samobójcze fantazje, jednak raczej bez faktycznego pragnienia poważnej ich realizacji. Były to jednak raczej sytuacje nie zdenerwowania/rozczarowania, lecz nadmiernego stresu, gdy nie widziałem sensownego wyjścia z sytuacji, a taka fantazja obiecywała właśnie takie wyjście (jednak na samej fantazji musiałem poprzestać).

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jest w tej rezygnacji właśnie chyba taka masochistyczna przyjemność.
Przyjemność z kontrolowania siebie tak dalece, że obywasz się bez czegoś, czego potrzebujesz?

 

Przypominasz mi użytkownika Travis89

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Przyjemność z kontrolowania siebie tak dalece, że obywasz się bez czegoś, czego potrzebujesz?
Nie wiem. I nie podoba mi się dzisiaj sugerowanie, że czegoś konkretnego "potrzebuję". Co to w ogóle znaczy "potrzebować"? Nie móc żyć bez tego? Jeśli tak, to skoro żyję, to znaczy, że tego wcale nie potrzebowałem.

Może przyjemność z poczucia władzy nad sytuacją, nad samym sobą. Taka wysepka władzy w bezsilności. Ciemna strona mocy.

A może chęć ukarania swoim cierpieniem tych, którzy mnie ranią (co z tego, że nawet o moim cierpieniu nie wiedzą - zawsze jest szansa, że może jakoś się kiedyś dowiedzą w końcu).

 

Poza tym mechanizm rezygnacji daje wolność - na przykład boisz się utraty dziewczyny. A tu nagle ją tracisz - już nie musisz się bać. Co za ulga. Wchodzisz w przyjemną rezygnację. Jesteś już ponad to. Jesteś wolna. [W tle powinna lecieć teraz muzyka: Enya - Now we are free (Gladiator soundtrack)].

 

EDIT: Rzecz w tym, że bardzo źle znoszę wszelkiego rodzaju dezaprobatę. Załamuję się wówczas, poddaję się, rezygnuję i wszystkiego mi się odechciewa. Nawet z łóżka wstawać. A lęk przed dezaprobatą=krytyką=agresją=odrzuceniem powstrzymuje mnie zapewne nieraz przed pewnymi działaniami.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

 I nie podoba mi się dzisiaj sugerowanie, że czegoś konkretnego "potrzebuję"
Pisząc pytanie, myślałam o anorektyczce jako przykładzie takiej samokontroli; trochę też o średniowiecznym ascecie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Wątek całkiem interesujący. Też mnie czasem zastanawia, czemu niektóre rzeczy robię - rzeczy, które są jakby na przekór mojemu dobru. Można to nazwać masochizmem, ale ja w tym widzę bardziej coś na kształt ucieczki od możliwości spełnienia pewnych pragnień/życzeń z powodu wręcz panicznego strachu przed utratą szczęścia jakie mogłoby się zdobyć. Cofnijmy się do przeszłości - powiedzmy, że mamy już swoje szczęście (cokolwiek by to dla danej osoby nie było) i nagle, niespodziewanie, ono lega w gruzach, zostaje z dania na dzień zniszczone, zabrane, unicestwione. Jak nvm napisał, ze szczytu nagle do rowu. Szok i koszmar. Niedowierzanie, nieumiejętność ogarnięcia sytuacji i tego, co się właściwie stało i jak to w ogóle było możliwe. Potem powolne odnajdywanie się w nowej, czarnej rzeczywistości, próby powrócenia do poprzedniego 'miejsca', żeby było 'tak jak przedtem' i stanie naprzeciwko wielkiego, niezniszczalnego muru, który mówi 'nie da się'. Potem marne próby akceptacji aktualnego stanu i dalszego prowadzenia życia. Gdy w końcu gdzieś pojawia się jakiś promyk nadziei, szansy na takie szczęście jakie się utraciło, budzi się strach - skoro tamto mogło ulec zniszczeniu, to nowe mogłoby tak samo nagle, bez zapowiedzi legnąć w gruzach. I pojawia się szarpanie z własnymi pragnieniami - chcę zaznać szczęścia, ale nie chcę zaznać jego straty, a moje doświadczenia głęboko wryte w mózg mówią mi, że im większe szczęście, tym mocniej boli jego utrata. I walka ze sobą trwa w jak najlepsze. Wszystko się kończy, wszyscy odchodzą, nic nie trwa wiecznie. Utrata boli mocno. Im coś bardziej wartościowe, tym bardziej boli utrata. A że wszystko prędzej czy później zostanie utracone - lepiej się do tego nie przyzwyczajać. Gdy się złamiemy i podbiegniemy w podskokach do tego szczęścia, potem trzeba uciec daleko, wybudować wokół siebie mur i czekać, aż odzyska się kontrolę nad sobą i zaspokajaniem własnych potrzeb. Bo nie może przecież być tak, że nie ja decyduję o tym, kiedy dana moja potrzeba i w jakim stopniu zostanie zaspokojona. Trzeba odzyskać kontrolę, żadne szczęście nie będzie sprawować nade mną władzy.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Black Swan:

 

Tak, to właśnie ja. W dodatku u mnie chodziło o pierwszy i zarazem w pełni uszczęśliwiający, spełniający związek.

Ale, co więcej, ja nawet teraz mam opory z wysłaniem tego posta - pojawia się lęk, bo oznacza to rezygnację z kontroli nad sytuacją. Uzależnianie się od tego, co napiszą inni później w moim temacie, w odpowiedzi na tego posta. I część mnie mówi: "Debilu! Po kiego grzyba tego posta wysyłasz! W imię czego? W imię jakiej wartości?!". A prawda jest taka, że robię to tylko dla jednej, jedynej korzyści - rozluźnienie ciśnienia. Chcę wysłać tego posta i jeśli - kierując się lękiem - tego nie zrobię, to będę się "kisił we własnym smrodzie". Wysyłając go, rozluźniam się wewnętrznie w pewnym sensie, choć zarazem narażam się na lęki i stresy różne. Staję się bardziej "vulnerable", po polsku to będzie chyba: "podatny na uszkodzenia", ale wolę angielskie słowo. Lepiej będzie to przetłumaczyć na "niezabezpieczony przed atakiem". Otwieram się na ciosy.

 

Lepiej ochronić się przed stresem i zachować kontrolę, czy rozluźnić się wewnętrznie? Niestety, chyba muszę wybrać mniejsze zło i narazić się na stres i zrezygnować z kontroli...opóźniając to być może jednak i sabotując tak długo, jak tylko się da...(na jak długo sam sobie pozwolę)

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

nvm, jakie ciosy, ludzie chcą rozwiązać przede wszystkim swoje własne problemy. To, co napiszą na to, co Ty napisałeś, tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, jest to po prostu jakieś tam forum w otchłaniach internetu, któremu sam nadajesz znaczenie dla siebie.

 

Powracając do kontroli.. Znam to rozpaczliwe wręcz pragnienie kontroli nad tym, co się ze mną dzieje, co czuję, jakie mam nastawienie, jakie odczucia... Zastanawiam się czemu u niektórych osób jest ono tak silne, a niektórzy pomimo niezliczonych życiowych upadków nie czują tej potrzeby?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

jest to po prostu jakieś tam forum w otchłaniach internetu, któremu sam nadajesz znaczenie dla siebie.
Nie ja, tylko moja podświadomość. Ja jestem tylko jej ofiarą. Nie zwalaj niczego na mnie, nie rób ze mnie sprawcy. Nie obarczaj mnie winą.

 

Rzecz w tym, że jeśli ktoś napisze jakieś absurdalne pierdoły o mnie, to na poziomie świadomym dostrzegam ich bzdurność. Ale jednak zawsze pozostaje niewielka szansa, że czegoś nie widzę, a to oni mają rację. A jeśli mają rację, to powinienem obniżyć swoje poczucie własnej wartości i czuć się gorzej. Inni ludzie mi zagrażają, zagrażają mojemu samopoczuciu, mojemu poczuciu własnej wartości. Bo mogą podawać różne nieweryfikowalne (łatwo) tezy na mój temat, a od ich prawdziwości bądź fałszywości zależy moje poczucie własnej wartości. I od wyobrażeń na temat tego, co mogę osiągnąć, do czego jestem zdolny, od swoich przewidywań na temat moich możliwości, itd.

 

Powracając do kontroli.. Znam to rozpaczliwe wręcz pragnienie kontroli nad tym, co się ze mną dzieje, co czuję, jakie mam nastawienie, jakie odczucia... Zastanawiam się czemu u niektórych osób jest ono tak silne, a niektórzy pomimo niezliczonych życiowych upadków nie czują tej potrzeby?
Może to wynika z wczesnego dzieciństwa i genów? Dlaczego kontroli tak bardzo pragnął Anakin Skywalker? Kontrola daje mi coś, czego nie daje mi wolność. Jest w tym pewien rodzaj zadowolenia i spełnienia, którego chyba nie potrafię inaczej uzyskać. To jak ze składnikami odżywczymi - najem się kontrolą, to jestem gotów trochę odpuścić, bo ceną za kontrolę jest cierpienie. I jestem bardziej wolny. Najem się wolnością, ale brakuje mi kontroli, więc znowu się jej łapię. I tak dalej. Negocjuję z życiem, tak jak odstawiający alkohol alkoholik ("ok, raz na jakiś czas mogę się napić, ale nie za dużo").

 

Kontrola to nie jest żadna abstrakcja - to jest coś fizycznie odczuwalnego w ciele. W trzewiach, sercu, splocie słonecznym, chyba gdzieś w tych okolicach. Takie ściśnięcie. Podobno pojawia się po urodzeniu, gdy z bezpiecznego otoczenia wydostajemy się do groźnego świata, gdzie jest zimno, głośno i jest strasznie dużo bodźców. Kurczymy się wówczas w sobie i już nam tak zostaje. A później możemy to albo wzmacniać (wzmacniamy też tak nasze poczucie oddzielenia) albo rozluźniać.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Kontrola daje nam poczucie bezpieczeństwa i satysfakcji, jakiegoś spełnienia, ale zarazem powoduje cierpienie. Na tym polega tragizm człowieka. Różnimy się pod tym względem chyba tylko nasileniem i szczegółami, co do tego jak się to objawia, jak sobie z tym radzimy i jakie rzeczy w nas wyzwalają różne regulacje tego schematu. Puszczenie kontroli, prawdziwe puszczenie kontroli, to coś, czego nie możemy kontrolować. To jest jak skok w przepaść i całe nasze życie się wówczas rozpadnie. Jeśli chcemy nasze życie ukierunkować tak jak nam się podoba, to nie możemy jej całkowicie odpuszczać. To jest coś za coś.

 

W moim przypadku do tego dochodzi jeszcze kwestia alternatywnego rozluźnienia - depresyjnego, rezygnacyjnego. Odpuszczenie sobie wszystkiego. Takie pseudo-puszczenie kontroli. A może prawdziwe? Może prawdziwe, ale nie całkowite, bo wówczas cierpienie powodują lęki na temat przyszłości - albo na temat tego, co złego może się wydarzyć, albo na temat tego, czego nie uda mi się, czego nie zdążę wówczas zrealizować, osiągnąć, doświadczyć, a bym chciał. Ponieważ nie jestem gotów sobie odpuścić pewnych warunków na temat przyszłości, nie jestem gotów odpuścić sobie kontroli. Ale może jeśli zrealizuję te rzeczy, to znikną te ograniczenia. Im jednak bardziej je realizuję, tym mniejszą presję czuję, a więc i tym bardziej sobie to odpuszczam i spowalniam. Im bliżej celu jestem, tym bardziej wytracam prędkość i tym bardziej popadam w rezygnację i obojętność. Ciekawe. Mam tak w sumie od dawna. Od lat.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Nie ja, tylko moja podświadomość. Ja jestem tylko jej ofiarą. Nie zwalaj niczego na mnie, nie rób ze mnie sprawcy. Nie obarczaj mnie winą.
Z drugiej strony im więcej od Ciebie zależy, tym masz większą kontrolę. Także większą możliwość spieprzenia wszystkiego, no ale kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje. No risk - no fun, no pain - no gain, jak to mówią. Na podświadomość można wpływać i ją kontrolować, poza tym ja tam uważam, że moja podświadomość jest integralną częścią mnie. Ostatnio staram się traktować samą siebie w całości jako integralność i akceptować każdy najmniejszy jej kawałek.
A jeśli mają rację, to powinienem obniżyć swoje poczucie własnej wartości i czuć się gorzej. Inni ludzie mi zagrażają, zagrażają mojemu samopoczuciu, mojemu poczuciu własnej wartości. Bo mogą podawać różne nieweryfikowalne (łatwo) tezy na mój temat, a od ich prawdziwości bądź fałszywości zależy moje poczucie własnej wartości. I od wyobrażeń na temat tego, co mogę osiągnąć, do czego jestem zdolny, od swoich przewidywań na temat moich możliwości, itd.
What?! :mrgreen: Sama bym w życiu czegoś takiego nie wymyśliła. Stawiając się teraz w opisanej sytuacji - a co mnie to obchodzi? Ktoś sobie może mówić na mój temat to mu/jej się żywnie podoba. Może mieć rację, a może jej i nie mieć. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Dla mnie coś, co dla kogoś jest złe, może być dobre. Totalna względność. To ja żyję w swoim ciele i ze swoim mózgiem, inaczej, jestem nim, więc to ja mam się w nim/z nim czuć dobrze, a nie ludzie dookoła. Co mnie obchodzi ich zdanie? Ich zdanie jest jedynie i aż informacją, którą można wykorzystać w przyszłości jako jakąś tam daną w procesie analizy czegoś tam. Nie jest to coś, co ma prawo wpływać na moje lubienie siebie. Tylko i wyłącznie to, jak czuję się we własnej skórze ma prawo wpływać na moje lubienie siebie. "Poczucie własnej wartości" to też jest wg mnie termin z dupy. Bo niby wartości względem czego? Względem użyteczności społecznej dla świata? Zerowe. No i co? I mam to gdzieś. Dla mnie samej natomiast jestem warta dużo, bo praktycznie wszystko. Więc wolę dbać o siebie, żeby było mi dobrze będąc sobą. Wewnętrzna integracja jest naprawdę ważna. To ważne odkrycie.
To jak ze składnikami odżywczymi - najem się kontrolą, to jestem gotów trochę odpuścić, bo ceną za kontrolę jest cierpienie. I jestem bardziej wolny. Najem się wolnością, ale brakuje mi kontroli, więc znowu się jej łapię. I tak dalej. Negocjuję z życiem, tak jak odstawiający alkohol alkoholik ("ok, raz na jakiś czas mogę się napić, ale nie za dużo").

Coś w tym opisie jest prawdziwego. Jak skakanie z jednej skrajności w drugą i tak w kółko. Bo to, żeby mieć siebie, swoje odczucia i emocje pod kontrolą jest sprzeczne z głębszą interakcją z zewnętrznym światem i innymi ludźmi. A już w ogóle w kontekście większej bliskości z konkretną osobą. To totalnie wymyka się spod kontroli. Wtedy to jest jak walka ze sobą. Pewna część chce totalnej, obezwładniającej bliskości pozbawiającej całkowicie jakiejkolwiek kontroli, wręcz zatracenia się, a inna część pragnie bezpieczeństwa w postaci sprawowania całkowitej, niepodzielnej władzy nad sobą.
W moim przypadku do tego dochodzi jeszcze kwestia alternatywnego rozluźnienia - depresyjnego, rezygnacyjnego. Odpuszczenie sobie wszystkiego. Takie pseudo-puszczenie kontroli. A może prawdziwe?
Raczej nie jest to prawdziwe puszczenie kontroli, tylko jakaś rezygnacja z walki, zmęczenie ciągłym odbijaniem się od jednej ściany do drugiej, jak piłka ping-pongowa. Chwilowe poddanie się, zawieszenie broni. Daje jakiś tam odpoczynek, ale nie poczucie tego, co dałaby wolność.
Ale może jeśli zrealizuję te rzeczy, to znikną te ograniczenia. Im jednak bardziej je realizuję, tym mniejszą presję czuję, a więc i tym bardziej sobie to odpuszczam i spowalniam. Im bliżej celu jestem, tym bardziej wytracam prędkość i tym bardziej popadam w rezygnację i obojętność. Ciekawe. Mam tak w sumie od dawna. Od lat.
Czujesz, że jesteś blisko celu, więc oszczędzasz więcej sił. To chyba jest dość powszechne u wszystkich. Jak mamy już tę świadomość, że coś jest blisko, w zasięgu, czujemy się już prawie jakbyśmy to mieli. Już sama zdolność do zrobienia/posiadania czegoś jest pewnego rodzaju osiągnięciem celu, którym było zrobienie/posiadanie tego. Jak zrealizujesz jedne rzeczy, to prawdopodobnie znajdziesz inne rzeczy do realizacji. I tak w kółko...

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Kontrola daje nam poczucie bezpieczeństwa i satysfakcji, jakiegoś spełnienia, ale zarazem powoduje cierpienie.
Na czym polega to cierpienie? Kontrola wiąże się z odpowiedzialnością, to dobry trop?

 

edycja: i jak rozumieć "kontrolę"? Jako synonim mocy sprawczej, wiedzy niezbędnej przy podejmowaniu decyzji, realnego wpływu na innych ludzi?

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

To jak ze składnikami odżywczymi - najem się kontrolą, to jestem gotów trochę odpuścić, bo ceną za kontrolę jest cierpienie. I jestem bardziej wolny. Najem się wolnością, ale brakuje mi kontroli, więc znowu się jej łapię. I tak dalej. Negocjuję z życiem, tak jak odstawiający alkohol alkoholik ("ok, raz na jakiś czas mogę się napić, ale nie za dużo").
A jeśli zarówno kontrola jak i wolność, jakkolwiek je definiujesz, są jedynie substytutami składnika odżywczego?

 

Pewna część chce totalnej, obezwładniającej bliskości pozbawiającej całkowicie jakiejkolwiek kontroli, wręcz zatracenia się, a inna część pragnie bezpieczeństwa w postaci sprawowania całkowitej, niepodzielnej władzy nad sobą. 
można jeszcze "być obok", być obecnym

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×