Skocz do zawartości
Nerwica.com

Początki


Salivia

Rekomendowane odpowiedzi

Witam, miło mi wszystkich poznać. Na forum natknęłam się przypadkowo i postanowiłam, że jednak się tutaj zarejestruję i napiszę moją historię - o ile ona kogokolwiek będzie interesować.

 

Mam 17 (rocznikowo 18 lat) i teraz już jestem przekonana, że mam nerwicę. Ale cofając się do samych początków, to już w podstawówce kiepsko radziłam sobie ze stresem, byle drobnostka doprowadzała mnie do nerwów i strachu. Czasami zdarzało się, że po prostu siedziałam wieczorem, oglądałam telewizję i chwytał mnie strach, tylko wtedy on przechodził stosunkowo szybko. Skupiałam się na czymś innym i odpuszczał. Sprawa pogorszyła się w połowie gimnazjum, wtedy zdarzało mi się, że ze stresu i zmęczenia omijałam pojedyncze dni szkoły, bo źle się czułam - ale nie uznawałam tego za coś poważnego. Wtedy też stres przed egzaminami gimnazjalnymi sprawił, że schudłam i pojawiły się codzienne bóle brzucha. Znajomi próbowali mnie namówić na pójście do lekarza, ale ja uparcie twierdziłam, że nic mi nie jest, trudno, że boli. Stres się nasilał, bo - może i to idiotyczne - ale strasznie stresowałam się, że nie dostanę się do tego LO, do którego chciałam. Tym bardziej, że moje oceny nigdy nie zadowalały mojego ojca, chociaż wszyscy dookoła nie rozumieli co mi nie pasuje w samych czwórkach, piątkach i sporadycznych szóstkach oraz trójach. Ale zdałam dobrze egzaminy, do liceum dostałam się bez problemu z szóstym wynikiem w klasie.

Pierwsza klasa była stosunkowo spokojna, ot stresowałam się tylko sprawdzianami i że nie podołam, w końcu wszyscy wiedzą, że w tym liceum trzymany jest wysoki poziom. Z czasem przyzwyczaiłam się, że tu nie będzie tak idealnie i tylko czasami chwytały mnie pojedyncze wieczory, że znikąd pojawiały się "złe przeczucia" czyli po prostu lęk. Może powinnam jeszcze napomknąć, trochę odchodząc od tematu, że moja mama i babcia też mają nerwicę, ale zawsze polegały na tabletkach i nie szukały pomocy. Motto "umiesz liczyć, licz na siebie" było obowiązkiem.

Teraz jestem w drugiej klasie i sprawa pokomplikowała się w listopadzie 2013 roku. Zaczęła mnie stresować błahostka, powód dla którego większość ludzi się cieszy, mnie doprowadzała do niewyobrażalnego stresu. Pewien chłopak z mojej klasy się mną zainteresował, od pierwszej klasy nasza relacja polegała na ciągłym obrażaniu się nawzajem, dogryzaniu sobie, ale normalne rozmowy też się zdarzały. W każdym razie proponował spotkania, pisał do mnie i rozmawiał ze mną. Byłam zdezorientowana, głównie przez to, że pewna moja "przyjaciółka" przez całe gimnazjum i pierwszą klasę liceum powtarzała mi, że nigdy nie widzi mnie z żadnym chłopakiem. Polegałam na jej zdaniu, a do tego nie jestem najlepsza w okazywaniu uczuć. Najmilsza jestem dla obcych osób, a dla przyjaciół sarkastyczna i momentami możliwe, że troszkę wredna, bo wiem, że się za to nie obrażą. Stąd też pojawiło się u mnie przekonanie, że temu chłopakowi coś po prostu padło na mózg. Nie zmieniało to jednak faktu, że pojawił się stres.

Od końca listopada do stycznia dzień w dzień było mi niedobrze, waliło mi serce, bolał mnie brzuch, nie potrafiłam jeść, czułam się niespokojna, miałam ochotę wyrywać włosy z głowy. Mama powiedziała mi, że to nerwica. Przed każdym spotkaniem z tym chłopakiem myślałam, że zwymiotuję. A potem była przerwa - dwutygodniowa bodajże. Wszystko się uspokoiło.

W ferie (od 20 stycznia) to znowu wróciło. Musiałam odwołać spotkanie, bo czułam się tragicznie. Rano budziły mnie palpitacje serca i bolesne skurcze brzucha, które teraz były częstsze i silniejsze niż w gimnazjum. Wstawałam i nie potrafiłam nic przełknąć, a gdy to robiłam, od razu miałam ochotę zwymiotować. Pierwszy posiłek byłam w stanie przełknąć dopiero około południa. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej chciałam się odsunąć od najbliższych. Nie chciałam wstawać rano z łóżka, tylko leżeć i patrzeć w sufit. Teraz stres już nie był spowodowany spotkaniem się z tym chłopakiem, to był tylko moment, który to rozpoczął. Bałam się wszystkiego. Ktoś do mnie podchodził znienacka, podskakiwałam. Ponownie schudłam z moich przeciętnych 49 kilogramów, dobiłam do 46 (niedowaga) w bardzo krótkim okresie czasu. Miałam ochotę tylko patrzeć w ścianę i nic nie robić. Przyjaciółki podpowiedziały mi, żebym po feriach poszła do szkolnej pedagog, z którą związane byłyśmy przez wolontariat.

Lądowałam u niej w gabinecie coraz częściej. Wstawałam rano, palpitacje, nudności, nic nie mogłam zjeść, tabletka na uspokojenie, która nic nie dawała i zmuszenie się, aby dotrzeć do szkoły. Tabletki powodowały, że nie byłam spokojna, a jedynie bardziej rozbawiona i śpiąca. Pojawiły się dreszcze, trzęsłam się na lekcjach i zginałam w pół z bólu, gdy chwytały mnie skurcze. Były momenty, gdy zdarzało mi się chwiać na nogach i przyjaciele bali się, że zaraz się przewrócę albo zemdleję. A ja zaczęłam się załamywać, płakałam, mówiłam, że nienawidzę siebie za tą nerwicę, że mam jej już dość. Powoli mnie to wykańczało. Wyrywałam włosy z głowy, nic nie jadłam, tylko faszerowałam się tabletkami na uspokojenie, aby zasnąć. Kiedy spałam czułam się lepiej. Nie myślałam wtedy o tej nerwicy, a więc nie było strachu. Ale potem lęk mnie budził i przywoływał do rzeczywistości. Sen nie dawał mi odpoczynku, a więc ciągle byłam senna. Kiedy nocowałam u przyjaciółki ze względu na jej imprezę urodzinową, rano, gdy się obudziłam zwymiotowałam ze stresu. Miałam siebie już za to dość.

W końcu szkolna pedagog uznała, że potrzebuje konsultacji z psychologiem, bo zaczyna się za bardzo martwić, a ona sama nie poradzi sobie z moim przypadkiem, gdyż zaczyna tam dostrzegać stany depresyjne. Starałam się funkcjonować normalnie, ale to było prawie niemożliwe. Ze względu na stres nie umiałam się skupić na nauce, na zrobieniu czegokolwiek, przestałam czytać książki, rysować, przestałam aż tyle pisać ze znajomymi. Chodziłam co prawda codziennie do szkoły, nie dając się kompletnie złamać. Brałam tylko więcej tabletek na uspokojenie (w końcu dobiło do 50 tabletek doraźnych na przestrzeni niecałych 4 tygodni). Moja mama już była zdenerwowana, że sobie z tym nie radzę i kolejny tydzień czuję się źle i mam ochotę się nie ruszać. A jednak poszłam za jej radą, aby spotykać się normalnie ze znajomymi.

Potem doszło do pierwszej wizyty z psycholog, przyjechała do szkoły, porozmawiała ze mną godzinę lekcyjną i doszła do wniosku, że to się da wyleczyć, tylko muszę zacząć chodzić na wizyty. Przyjaciele (którym bardzo dużo zawdzięczam w tej historii, gdyby nie oni to nigdy nie poszłabym prosić o pomoc) nakłonili mnie do umówienia się na spotkanie. Stres ciągle był obecny, jest już połowa marca. Codziennie w dalszym ciągu źle się czułam, a przed każdym spotkaniem z tym chłopakiem z początku historii też było źle. W końcu poszłam na wizytę (na razie mam dwie za sobą) i jakoś to minimalnie ruszyło do przodu. Pod koniec marca uspokoiłam się na tyle, że byłam w stanie wrócić do normalnego sposobu jedzenia i nie wariować codziennie ze stresu, zeszłam się z tym chłopakiem i jakoś to ruszyło do przodu.

Oczywiście nie całkowicie. Codziennie czuję rano stres, lekkie bicie serca, bolesne skurcze. Odstawiłam tabletki i, o dziwo, bez nich mi lepiej. Teraz postanowiłam wziąć się w garść, chociaż od kilku dni sytuacja znowu się trochę pogarsza. Fakt, staram się walczyć i doczekać się kolejnej wizyty u psycholog, chociaż do niej jeszcze trochę muszę poczekać.

 

Nie wiem czy ktokolwiek dobrnął do końca tej historii. Nie zdziwię się, jeżeli nikt jej nie przeczyta. Ot, nudna historyjka nastolatki. Po prostu czułam potrzebę, aby podzielić się nią z ludźmi, którzy rozumieją stan lęku przed lękiem, który towarzyszył mi każdego dnia, którzy rozumieją jakie to uczucie.

Udostępnij tę odpowiedź


Odnośnik do odpowiedzi
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×