Cześć, zbierałam się długo, żeby się tutaj odezwać. Nie będę pisać, że nie wiem czy to nerwica, bo wiem. Od 3 miesięcy chodzę do psychoterapeuty i widzę znaczną poprawę. Jednak brakuje mi kogoś, z kim mogłabym porozmawiać tak, żeby on zrozumiał o co chodzi, od podszewki. W skrócie opiszę swoje przejścia.
Głównym problemem, z którym zgłosiłam się do psychoterapeuty był już tak naprawdę lęk przed wychodzeniem z domu, do ludzi. Zaczynając od początku, studiuję wymagający kierunek, na którym nerwów i stresu nie brakuje - prawdopodobnie to uruchomiło lawinę. Stres, brak czasu na rozładowanie, związek na odległość, mimo, że zawsze reagowałam na stres żołądkowo-jelitowo, dopiero teraz zaczęło mi to uprzykrzać życie. Zaczęłam większą uwagę przykładać do tego, czy boli mnie brzuch, przed egzaminem/kolokwium biegunka - łykałam garściami loperamid, potem przeniosło się to na gazy i espumisan. I tak zostało, to przez strach przed BĄKAMI przestałam wychodzić na imprezy, spotykać się ze znajomymi. Dwa razy miałam takie napady paniki, że myślałam, że umrę tu i teraz, siedząc w toalecie. Ostatni atak miałam w pażdzierniku, na spacerze. I to po nim zdecydowałam, że idę do specjalisty. Schudłam prawie 8kg, bo zaczęłam po kolei eliminować to co wg mnie powodowało wzdęcia. Obecnie staram się jeść wszystko co mogę, bo po paru latach biegania po lekarzach okazało się, w skrócie, że mam refluks. Jestem także na nutridrinkach.
W czasie terapii okazało się też, że jestem DDD, przemoc psychiczna, poniekąd fizyczna, brak zrozumienia, myśli samobójcze. Nie umiem okazywać smutku, obracam to w złość.Niska samoocena, brak utożsamienia się z samą sobą. Dopiero teraz poznaję siebie, zaakceptowałam przeszłość i staram się budować swoje prawdziwe ja.
Jeśli chodzi o lęki - do tej pory obawiam się wyjść z domu, kiedy poczuję śmierdziela. Ale jest coraz lepiej. Najgorzej wlaśnie jest wyjść z domu. Poza domem nie jest tak tragicznie. Ostatnio miałam taką sytuację, że w ogóle się tym nie przejęlam, wyszłam i w autobusie czułam się wspaniale. Ale dziś np jest już gorzej - sytuacja ta sama, a ja się zaczynam stresować, doszukiwać po czym tak, co zjadłam.
I tu rodzi się pytanie - czy ktoś z Was tak miał? Że jednego dnia macie podejście zwycięzcy, że już od teraz będzie dobrze a następnego straszny zjazd i poczucie końca świata? Jak z tym walczycie?
I pyt. nr 2 - czy też macie tak, że myśli o jakiejś sytuacji są straszniejsze, niż ona sama w sobie? W sensie, stresujecie się, że coś się stanie, będzie wtedy tragicznie, koniec świata, a jak już się to stanie, to odnajduje Was jakaś tajemnicza siła i wcale tak źle tego nie przeżywacie?
Pozdrawiam!