Elo, co prawa rejestrowałem się tutaj z bite dwa lata temu, ale jakoś nie było okazji, a chyba potrzebny czegokolwiek pisania.
Od 16 roku życia cierpię (?) na nerwicę lękową (głównie, że chce mi się wymiotować: "zaraz się zerzygam, będzie wiocha" something like that) potem bonusowo doszła nerwica żąłodkowa, także zawsze przed wyjściem 3 minuty na deseszcze Towarzysz temu nie wiem, czy to nazywać standardem: kręcenie się w głowie, łopoczące serce, dreszcze, paraliż ciała, zimne dłonie (oczywiście zależy to od tego w jak mocno się nakręcę)
Z początku objawy miałem delikatne, potem skończyło się tak jak w większości przypadków, że wyjście z domu, to był istny koszmar. Przez rok prawie nigdzie nie wychodziłem. Zaznaczę, że przed chorobą, w ogóle mnie praktycznie w domu nie było :] Stuknęła 18-stka, czyli matura, 18-stki i w ógólnie jakieś spotkania (to mnie najbardziej przerażało) 100-dniówka i polonez (wszystkie oczy na mnie ! ) Od tego momentu zaczeła się moja mała walka. Początki oczywiście horenndalnie trudne. Jeśli miałem coś zjeść do OBOWIĄZKOWO 3h przed ewentualnym wyjściem, albo najlpiej nic nie jeść . Bez tego ani rusz. Jazda PKS-em, autobusem nie wchodziła w ógle w grę. Matury się bałem nie ze względu, że będzie trudna, czy coś, tylko, że nie można WYJŚĆ sobie tak ot co !
Zaznaczę, że chorobę "trawię" w sobie sam tzn. nikt o niej nie wie. Rodzice wiedzą, że mam lęki, ale nie domyślają się, jak to mogło się pogłebić. Byłem x u psychologa podobno bardzo dobrego, ale go zagadałem odnośnie tła / przyczyn / jak powinno się postępować / co zrobić, żeby o tym nie myśleć itp. , że nie wiedział co powiedzieć. Co do leków, to nigdy ich nie brałem, bo moim zdaniem one nie pomagają. Według mnie bardziej to działa na zasadzie, muszę wziąć lek, bo jak nie to będzie źle. To jest taki dil z organizmem (głównie z głową, układem nerwowym, psychiką) który rozumiem, bo mam podobny.
I tu dochodzę do sedna. Mam teraz 21 lat, czyli z moimi nerwicami jestem już 5 bitych lat . Całkiem niezły staż. Niedługo drewniane gody nam stukną W tym roku nastąpił nawrót choroby tzn. mam coraz częściej napady lęku, ale powiem szczerze, mam to w dupie. Dosłownie i w przenośni. Praktykuję zasadę doświadczenia tzn. idę z kumplami do baru, mała przestrzeń, 5 piw, może być źle. Źle będzie, ale tylko na początku. Powtórzysz to 5x i główka "taktuje to jak coś normalnego" Oczywiście nie jest tak, że o tym nie myślę. Moim zdaniem jeśli ktoś ma już naprawdę ciężki stan, to nie da się ot co wyjść i nie pamiętać, że się cierpi na nerwice. Ale z faktu, że pójdziesz ze znajomymi do baru te 6 razy, wypijesz 4-5 piewek, to głowa się tego mówiąc kolokwialnie przyzyczai. Przynajmniej ja tak mam. Zdarzają się dni, że po prostu taki atak, że najchętniej bym się zpadał pod ziemię, atak milona myśli : " jak to będę rzygał, co się zaraz potwornego stanie, czy byłem w kiblu przed wyjściem, ile h temu jadłem". Wtedy po prostu staram się oszukiwać organizm tzn. "zawracam, nie idę, nie dam rady, zaraz będę w domu, wszystko jest okej już wracam" tyle, że nic takiego nie ma miejsca. Idę dalej, przed siebie. I wchodzę, czy to na do baru, na prywatkę, czy do PKS-u (dojeżdzam codziennie na studia - wspomniane przede mnie przywyczajenie się) czy gdziekolwiek indziej, gdzie parę lat temu bym nie wszedł, nie zrobił. Teraz kończę robić prawko, oczywiście musiał spaść śnieg warunki ciężkie, co to będzie ?! Miałem napad lęku, ale wsiadłem - wsteczny i do przodu. Byle do przodu.
P.S. Zdarzają się takie sytuację, że po prostu idę do kibla i muszę zwymiotować, czy czymś mam, czy też nie. Ale te sytuacje można policzyć na palcach jednej dłoni w skali roku. Kiedyś to conajmniej kilka razy, ale w przeciągu tygodnia, czy miesiąca.
Traktuję, to jako coś normalnego. Mam narwicę, czasami jest ciężko, ale jutro wstanę, zjem coś, wyjdę robić to, tamto, czy siamto i będę sobą. Z nerwicą, ale taki już jestem.
P.S. 2 Jeśli ktoś ma jakieś pytania, chce coś wiedzieć bardziej szczegółowo, to śmiało pisać. Jeśli się nie spalę ze wstydu, będę mógł coś podpowiedzieć, to na pewno odpiszę :)