Gods Top 10
Użytkownik-
Postów
3 342 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Ostatnie wizyty
Blok z ostatnimi odwiedzającymi dany profil jest wyłączony i nie jest wyświetlany użytkownikom.
Osiągnięcia Gods Top 10
-
Rozumiem, że możesz nie mieć chęci zarówno do dzielenia się informacjami o sobie z innymi osobami, a zarazem nie czujesz potrzeby do zmiany tego. Zastanawiałaś się, dlaczego tak jest? (Wiem, drążę temat. ) Czy chodzi np. o to, że masz "popsuty detektor ludzi godnych zaufania", przez co lokujesz to zaufanie u ludzi, którzy na to nie zasługują? A może niektóre osoby czują się zagrożone, zazdroszczą i dlatego sięgają po tak "artylerię grubego kalibru", jaką są prywatne informacje? 1. Nie boisz się, że ktoś później może czuć się oszukany, gdy na co dzień jesteś wesoła, a w miarę poznawania Ciebie może się okazać, że to po części maska? Nie boisz się, że wtedy zaboli Cię to bardziej, bo w momencie, gdy już na tyle zaufasz komuś, by pokazać się od innej strony, niekoniecznie tej wesołej, to właśnie wtedy ktoś może Cię odtrącić? Może właśnie z tego schematu bierze się Twoje ograniczone zaufanie do ludzi? "Grasz" wesołą, czym prawdopodobnie zyskujesz zainteresowanie, sympatię, a w miarę gdy relacja się zacieśnia, otwierasz się i ktoś się rozczarowuje dostrzegając Twoją smutniejszą stronę, ukrytą pod maską wesołości? 2. Smucenie się nie musi oznaczać marudzenia. Paradoksalnie, można się smucić w sposób pozytywny, głównie poprzez docenianie znaczenia tej emocji. "Skoro się smucę, to mam powód, z czegoś ten smutek wynika, jest czegoś symptomem, pokazuje mi, że stało się coś przykrego, ale zarazem ważnego, gdyby nie smutek, trudniej byłoby doceniać radość - dlatego to co czuję, jest cenne i wartościowe". Nie chodzi tu o jakieś "pławienie się w smutku", ale o docenienie, nie negowanie tego, co się odczuwa. To prawda, mężczyźni raczej nie zgłębiają kobiecej seksualności bardziej, niż to potrzebne dla ich własnej satysfakcji. W drugą stronę to również działa, gdy kobiety niespecjalnie zgłębiają męską seksualność, a widać to w dojrzałym wieku, gdy męskie kłopoty miażdżycowe potrafią wpływać na erekcję, to w sypialni zamiast skrzypienia łóżka słychać chrapanie. Po prostu zarówno kobiety, jak i mężczyźni oprócz doświadczeń osobistych, raczej się nie edukują w sferze ludzkiej seksualności. A szkoda! Jeśli taki samotny facet wcześniej oczaruje tę kobietę, wzbudzi w niej zainteresowanie, okaże się dobrym i wartościowym człowiekiem, z którym warto wiązać przyszłość, to mówiąc prawdę może się doczekać reakcji w stylu "ależ ze mnie szczęściara! że też inne mi nie ukradły takiego skarbu!"
-
Pewnie niektórzy mogliby stwierdzić, że Twoje relacje z matką - przyjaciółką są idealne. "To tak się da w ogóle?" Nie poddawaj się! Sama dostrzegasz, jak wysoką cenę przychodzi Ci płacić, jeśli dusisz emocje w sobie. Bardzo dobra wiadomość. Im większą wartość miała dla Ciebie ta przyjaźń, tym trudniej się pogodzić z jej stratą. Z resztą, może za jakiś czas (gdy opadną emocje, a ich miejsce zajmą konstruktywne wnioski?) spróbujecie odbudować tę relację? Rozumiem takie podejście, domyślam się, skąd może się brać, choć go nie wyznaję. Czy tego chcemy, czy nie, z domu rodzinnego podświadomie wynosimy mnóstwo przekonań. Odnośnie obcych ludzi, ról w rodzinie i społeczeństwie, podziału obowiązków domowych, seksu, sposobu rozwiązywania problemów (np. "o emocjach się nie mówi innym... tylko dusi je w sobie" ) itd. Bez uświadomienia sobie tych przekonań leżących u podstaw naszych zachowań, trudniej zrozumieć, "dlaczego coś, co miało działać, nie działa", "dlaczego pozornie postępuję odpowiednio, ale nie wychodzi tak, jak powinno". W przypadku postrzegania (przez rodziców) seksu jako brudnego i złego, mogą być różne przyczyny. Np. nie jest chyba zaskoczeniem, że niektóre kobiety potrzebują dłuższej stymulacji. I jeśli często "nie ma czasu", wiedzy i chęci z obu stron, by o to zadbać, to wysoce prawdopodobna jest niechęć takiej kobiety (matki) do seksu. Może też chodzić o jakieś niemiłe doświadczenia. Np. ból w czasie seksu (pozycje nieodpowiednie z powodu anatomii, niewystarczające pobudzenie), przykre doświadczenia z porodu, mało taktowny partner, który nie liczy się z potrzebami partnerki, "nakrycie" przez kogoś w czasie seksu albo też wieloletnie "męczenie się" w związku (co rzutuje na jakość życia seksualnego). Trudno się więc spodziewać, by matka mająca niemiłe doświadczenia w sferze seksualnej, mówiła córce, że seks to coś niesamowitego. Bo dla niej może to być forma "męczeństwa i poświęcenia" dla rodziny, związku. I jeśli córka dostrzegając skutki takich przekonań, ale nie szukając ich przyczyny, może za nimi podążać.
-
Stosunek przerywany to fatalny pomysł. Jedną z jego wad jest to, że sprzyja powstawaniu zaburzeń nerwicowych. A skoro masz nerwicę natręctw, to stres związany z myślami "zdążyłem wyciągnąć na czas, czy nie", może tę nerwicę potęgować. Ponadto stosunek przerywany psuje przyjemność z seksu, kładzie się cieniem na związku, gdy obie strony się skupiają na w/w pytaniu, zamiast na bliskości, intymności i sprawianiu sobie wzajemnie przyjemności. Przy dłuższym stosowaniu tego rodzaju "zabezpieczenia" seks może stać się istną męczarnią, a nie przyjemnością. Koszty emocjonalne stosunku przerywanego jako metody antykoncepcyjnej są zbyt wysokie, by warto było go stosować.
-
MOJA KOBIETA I JEJ CÓRKA
Gods Top 10 odpowiedział(a) na lodolamacz temat w Odpowiedzi i pytania do psychologa
Może zamiast złościć się tym, że pasierbica przypomina Ci przeszłość, lepiej skorzystać z własnych doświadczeń, by jej pomóc? Pamiętasz, czego oczekiwałeś od innych, gdy byłeś w podobnej sytuacji? Co wtedy chciałeś od nich usłyszeć? Jak inni mogli Ci wtedy pomóc? Może spróbuj być dla pasierbicy osobą, której pomocy sam oczekiwałeś, gdy byłeś w podobnej sytuacji? Zgaduję, że jej alienacja, wycofanie z życia może wynikać z poczucia odrzucenia przez biologicznego ojca. Jeśli by tak było, to Twoja złość przynosi odwrotny skutek od zamierzonego - w jej oczach możesz stawać się kolejnym dorosłym, który ją odrzuca, który jej nie akceptuje. Im mniej presji, złości, a więcej zrozumienia i akceptacji dla niej, dla tego, co ona czuje, tym większe szanse na to, że przestanie uciekać od życia w wirtualny świat. Staraj się odbudować atmosferę pomiędzy Wami, zaoferuj jej uczestnictwo w tych czynnościach, które kiedyś wspólnie wykonywaliście, które sprawiały, że wcześniej mieliście dobry kontakt. Z początku pewnie będzie nieufna, więc odmówi nieraz, ale z czasem, gdy przekona się, że chcesz odbudować Waszą relację, a nie krytykować, to włączy się w te aktywności. Doceniaj ją, chwal, by wzmacniać w niej pozytywny obraz jej samej. Z początku wręcz wyszukuj powody do tego, by ją pochwalić. Zaoferuj jej swój czas, chęć wysłuchania, rozmowy. Im bardziej Wasza relacja zdążyła się pogorszyć, tym większego wysiłku będzie wymagało jej naprawienie. Jednocześnie w trosce o własne samopoczucie, nie przytłaczaj się wygórowanymi wymaganiami. Sukcesem będzie to, że zaczniecie rozmawiać, że ponownie nawiążecie pozytywne relacje. A w miarę poprawy atmosfery może ona sama zobaczy, że komputer nie jest aż tak ciekawy, że warto pomagać i angażować się w obowiązki, we wspólne życie itd. -
Ten zaznaczony fragment powiązał mi się z moimi obserwacjami z pracy. Jest w niej kilka mini-zespołów, które składają się z dwóch kobiet: jednej w wieku "dojrzałym" (40-50 lat) i "młodej" (w wieku 20-30). Z podziwem obserwuję relacje panujące pomiędzy nimi. Jest to naturalny "kobiecy mentoring", w którym ta "dojrzalsza" nieraz służy tej "młodej" "życiowym know-how", czyli np. w kłopotach małżeńskich, wychowywania dzieci, a ta "młoda" służy radą tej "dojrzalszej" np. w "technologicznym know-how", czyli w posługiwaniu się mediami społecznościowymi, wyszukiwania atrakcyjnych okazji zakupowych w sieci, "zarażaniu energią i entuzjazmem" (choć niekiedy właśnie ta "dojrzalsza" jest pełna entuzjazmu). Bardzo mi się podoba ta współpraca, symbioza, wzór kobiecości pozytywnej, wspierającej, wyrozumiałej, akceptującej, otwartej, uważnej, serdecznej, ciepłej. Skojarzyła mi się ta relacja z pracy jako możliwe remedium zarówno na kłopoty Twoich koleżanek (w ten sposób nie tyle wysłuchiwały by krytyki "źle żyjesz", ile by widziały, że "można żyć inaczej"), jak i na Twoje doświadczenia w relacjach z kobietami "wbijającymi nóż w plecy". Niestety, takim mentoringiem dla młodych kobiet nie zawsze służą matki, babcie czy teściowe, ale może gdzieś w pobliżu znajdą się inne kobiety (np. sąsiadki, członkinie jakichś stowarzyszeń, wolontariuszki), które by chętnie weszły w takie role? A co, jeśli to kontrowersyjne pisanie jest specyficzną dla danej osoby formą ekspresji emocji kłębiących się wewnątrz? Poszukiwaniem sposobu na ich ujście, wyrażenie?
-
Które z tych oczekiwań zależą w całości od Ciebie, na które z nich masz wpływ? A które nie zależą od Ciebie? Które są łatwo osiągalne, a które nie? Które są niezbędnymi kryteriami? Nie postrzegam tego tak, bo są sfery życia, w których mam do popracowania nad moralnością. Np. gdybym był w pełni moralny, to nie zapracowałbym sobie na kilka mandatów drogowych. Zgadzam się - w relacjach nie ma miejsca na toksyczność. Jednak nie sądzę, by zawsze skuteczne było ostre cięcie, odseparowanie się. "Wstrząs", "sięgnięcie dna" potrafi prowadzić do zmiany, ale nie zawsze musi to być związane z rozstaniem. Rozstanie uważam za niezbędne, jeśli to jedyny sposób na ochronę przed toksynami. Natomiast jeśli jedna strona dostrzega w sobie dość siły, by postawić granicę i powiedzieć "hola, hola, nie będę tolerować takich zachowań; możemy porozmawiać o problemach pomiędzy nami, wspólnie poszukać rozwiązań, ale nie w tak krzywdzący sposób!", to wg mnie warto spróbować bez rozstania. Uważam, że pochopne odpuszczanie, szybkie poddawanie się w walce o szczęście w związku również nie jest dobre. Bo to może być odbierane jako presja, szantaż i zarazem oznaka małego zaangażowania w relację. "Jeśli się nie sprawdzisz, to zmienię cię na <<inny model>>". Trudno budować trwały związek, gdy od początku relacji przynajmniej jedna strona sygnalizuje coś, co można zinterpretować jako "pamiętaj, zawsze mam wyjście awaryjne, więc staraj się, bo jak nie...". Nie napawa optymizmem, gdy nieraz widać ten konsumpcjonizm w relacjach. Nie dość, że grymasimy, filtrujemy i przebieramy, by wybrać sobie "model z jak największą ilością funkcji", to jeszcze chętnie byśmy go wymienili na inny, gdy zaczyna się psuć. Tylko, że człowiek, to nie toster czy nowa komórka. Skąd się biorą takie Twoje reakcje? Dlaczego jedne wypowiedzi odbierasz podejrzliwie, a inne nie? Co je różni?
-
Z mojej strony są neutralne. Podejrzewam, że ze strony tych kobiet również, choć całkowitej pewności nie mam. O tyle też uznaję moje podejrzenia za prawdopodobne, że znaczna część z tych kobiet jest w związkach, zatem dla mnie są "zakazane". A gdyby im w głowach kiełkowały pomysły na skoki w bok, to raczej byłbym jednym z pierwszych, który by je "sprowadzał na ziemię". To pytanie nie jest dla mnie wyłącznie teoretyczne, bo kilka lat temu stanąłem przed podobnym wyborem. Różnica zawierała się w tym, że ta propozycja miała mieć swoje konsekwencje - skłonienie mnie do związku... dla którego nie widziałem przyszłości. Odmówiłem. Uznałem, że zgoda z mojej strony byłaby bardzo nie fair wobec koleżanki. Miałaby prawo czuć się wykorzystana i zraniona (tzn. moja odmowa pewnie też ją zraniła, jednak sądzę, że taka decyzja była najmniej dotkliwa). Niemniej ważne było dla mnie też to, że sam ze sobą czułbym się fatalnie zgadzając się. "Wykorzystałbyś i zranił kobietę, która żywi do ciebie uczucia, tylko z powodu własnej przyjemności? Kim byś wtedy był we własnych oczach?" Z pewnością miałbym wyrzuty sumienia większe, niż w przypadku odmówienia jej. Rzecz jasna, można by dywagować, czy podjąłbym inną decyzję, gdybym chciał z nią związku. W tym wypadku może bym się zgodził, ale raczej też nie od razu - wcześniej chciałbym ją lepiej poznać, dowiedzieć się jak bardzo jesteśmy do siebie podobni (m.in. pod względem wyznawanych wartości, poglądów na życie i doświadczeń), a jak bardzo się różnimy. Inaczej mówiąc: seks nie jest dla mnie celem samym w sobie. To ważny aspekt związku, ale nie jej fundament. Nie chcę tutaj wyjść na kogoś, kto ma jakiś "niesamowity kręgosłup moralny", bo to byłby zafałszowany obraz. Na pewno złamałem kilka serc, na pewno polały się przeze mnie łzy, zraniłem niemało osób... choć wolałbym takich szkód wywoływać możliwie jak najmniej. Nie chcę iść przez życie "po trupach do celu". Te pytania skłoniły mnie do refleksji. Chyba problem leży w moim subiektywnym postrzeganiu komunikacji z płciami. Bo to nie jest tak, że z mężczyznami zupełnie nie odnajduję wspólnego języka, a z kobietami zawsze. W zasadzie odsetek kobiet i mężczyzn, z którymi się dogaduję jest zbliżony... a jednak bardziej rzuca mi się w oczy niedogadywanie się z mężczyznami. Może sedno tkwi w intensywności wytwarzanych/generowanych emocji? Dla części kobiet "wystarczające" mogą być emocje towarzyszące spostrzeżeniom typu "mój mężczyzna dba o mnie poprzez to, że sprząta i zawozi do mechanika samochód, który służy mi na co dzień", "dba o mnie, gdy przekopuje grządki pod moje ukochane kwiaty, nawet, gdy nie odróżnia hortensji od róż ", "pomaga mi, gdy w nocy wstaje do płaczącego Jasia", "wyraża swoją miłość tym, że mogę na nim polegać praktycznie w każdej sytuacji". A dla innych kobiet takie emocje mogą być "niewystarczające"; mogą odczuwać miłość mężczyzny dopiero w czasie "intensywniejszych fajerwerków": "kocha mnie, bo ostatnio zabrał mnie na kolację na Wieży Eiffla", "jest cudowny, bo oświadczył mi się pod wodą w czasie nurkowania w Hurghadzie", "zachwycił mnie bukietem z 1000 róż wysłanym do pracy" itd. Jak najbardziej się zgadzam z tym, że opieranie swojego życia wyłącznie na związku/pracy/rodzinie jest bardzo niebezpieczne. Nie doprecyzowałem swojej myśli w poprzednim poście. Poszukiwanie szczęścia i spełnienia w pasjach, pracy zawodowej, znajomościach - jak najbardziej. Natomiast poszukiwanie ekscytacji, intymności, poczucia atrakcyjności, satysfakcji seksualnej poza związkiem, gdy partner/ka tego już nie oferuje - z tym bym polemizował. Wg mnie, gdy "coś się dzieje w związku", to jest to sygnał do partnerskiego działania, do szukania przyczyn i rozwiązań tego stanu rzeczy. Wydaje mi się złudne przekonanie typu "jeśli nie dogaduję się z partnerką, a z kochanką tak, to znaczy, że pora się rozstać z dotychczasową partnerką (bo wiadomo, ona taka owaka, w ogóle mnie nie rozumie itd.) i związać się z kochanką"... bo nie ma żadnej gwarancji, że w relacji z kochanką nie pojawią się kolejne problemy. I co wtedy? Szukać kolejnej kochanki, z którą na pewno będzie dochodziło do kolejnych nieporozumień (choć może na innych płaszczyznach)? I tak "przeskakiwać całe życie z kwiatka na kwiatek", a zarazem krzywdzić innych i siebie? Co by się musiało stać, byś mogła zrzucić to jarzmo strachu? Co musiałoby się stać, byś bez strachu mogła realizować własne fantazje?
-
Może ona sama uważa tego partnera za ideał, wbrew innym? Może to właśnie presja i nacisk innych powoduje, że ona tak bardzo trwa przy swoim wyborze? A może jej zachowanie jest motywowane wiarą, że "moja miłość go odmieni"? Może też chodzić o przekonanie, jakoby rodzina była najważniejsza... że miłość to poświęcanie się... Przyczyny mogą być przeróżne i bez większej ilości informacji trudno odgadnąć, które są właściwe. To też trafne spostrzeżenie. Nie tyle mnie to dziwi, ile staram się znaleźć tego przyczynę. Może "cierpisz" na swego rodzaju "klęskę urodzaju": jesteś atrakcyjna zarówno wewnętrznie (intelekt, mądrość, samodzielność, samoświadomość itd.), jak i zewnętrznie (uroda), i dlatego mężczyźni postrzegają Cię jako bardzo pociągającą kandydatkę do związku? Jeśli o mnie chodzi, to generalnie łatwiej mi się porozumieć z kobietami, niż z mężczyznami. Zatem już choćby z tego faktu wynika to, że zawieram znacznie więcej znajomości z kobietami, niż z mężczyznami. I nie postrzegam tych znajomości jako "castingu na kandydatkę do związku". Także jest coś na rzeczy w twierdzeniach, że przyjaźń pomiędzy kobietą a mężczyzną może istnieć tylko wtedy, jeśli żadna ze stron nie chce od tej relacji czegoś więcej. Może szukasz "porządnych" mężczyzn w miejscach, w których trudniej ich znaleźć? Albo świadomie szukasz "porządnych", natomiast podświadomie postrzegasz ich jako "nudnych", mało interesujących, nie dość ekscytujących? Bo jednak kobiety zdają się bardzo zwracać uwagę na to, jakie emocje wywołuje w nich mężczyzna... a łatwiej wywołać emocje negatywne i/lub huśtawkę nastrojów, niż "przewidywalne i nudne" poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa (czyli to, o czym wspomniał @carlosbueno). W drugą stronę też to może działać, czyli dla niektórych mężczyzn bardziej atrakcyjne może być "emocjonalne tornado", niż "ciepły wiaterek". Z resztą, przekazy medialne bazują na tej ludzkiej tendencji do zróżnicowanego odczuwania emocji: na pierwszej stronie "kroniki kryminalne", a na ostatnich stronach informacje pozytywne. Wg mnie to zależy od wyznawanych wartości. W jednym ze swoich związków, z zaborczą kobietą czułem się źle. Przyłapałem się na tym, że wolałem spędzać czas w pracy z koleżanką, byle tylko uciec od nieprzyjemnej atmosfery w związku. Na tyle wystraszyłem się tego spostrzeżenia, tej niespójności z wyznawanymi przeze mnie zasadami, że ta sytuacja zmobilizowała mnie do rozmowy z partnerką o tym, co się dzieje, do starań naprawy relacji. Dla niektórych osób to "jeszcze nie zdrada", a dla innych "już zdrada" (emocjonalna). Z kolei w pozostałych czułem się szczęśliwy. Nie miałem wątpliwości "czy wybrałem właściwą kobietę", nie zastanawiałem się "czy <<tuż za rogiem>> nie czekałaby na mnie <<lepsza oferta>>". Ostatecznie te związki również nie przetrwały, ale nie umniejsza to uczuciom, które wtedy odczuwałem. Także gdybym miał własne doświadczenia rozciągać na wszystkich ludzi, to stwierdziłbym, że dużo zależy od tego, jakie wyznajemy zasady i wartości, jak się czujemy w danej relacji, czy mamy tendencję do poszukiwania własnego spełnienia, szczęścia przede wszystkim wewnątrz związku, czy jednak bardziej poza nim i in. Jednakże zdaję sobie sprawę z tego, że inne osoby mają prawo do innego spojrzenia na tę kwestię. Moje podejście nie musi być "najlepsiejsze" dla innych, tylko dlatego, że mi odpowiada.
-
Wg mnie oceny typu "studia/szkoły się przydają/są wartościowe tylko wtedy, gdy pracuje się w wyuczonym zawodzie" są bardzo powierzchowne. Ileż młodych ludzi w momencie wyboru szkoły średniej czy studiów tak na prawdę wie, co chce robić w życiu zawodowym? Pewnie niewiele, dlatego też nieraz jest to bardziej wybór z przypadku, niż głęboko przemyślany. Ale to bynajmniej nie musi oznaczać, że taki człowiek "zmarnował" ileś lat życia na naukę. Inna kwestią jest to, czy faktycznie miarą użyteczności danej szkoły/studiów jest tylko to, ilu absolwentów będzie pracowało w zawodzie? Studiowanie to w zasadzie bardzo rzadko nauka zawodu, ale przede wszystkim poszerzanie horyzontów myślowych, uczenie się szukania wiedzy u źródeł, pogłębianie krytycznego myślenia, otwartość na nowe idee, "elastyczności" w myśleniu, specyficzne postrzeganie problemów do rozwiązania (inaczej na problem mogą patrzeć umysły ścisłe, a inaczej humanistyczne), rozwój kompetencji społecznych i in. A te umiejętności są przydatne absolutnie wszędzie... o ile chce się z tej wiedzy skorzystać, o ile widzi się dla niej zastosowanie.
-
W takich sytuacjach może chodzić np. o wstyd. "Co ludzie powiedzą na to, że doświadczam przemocy, skoro w ich oczach jestem kobietą sukcesu?; czy w ogóle mi uwierzą, skoro w ich oczach mój partner to <<ideał>> (bo jednak przemocowcy potrafią w otoczeniu odgrywać świętoszków... i dzięki temu wywierają wrażenie na kobietach, zwłaszcza tych mniej pewnych siebie); może posądzą mnie o kłamstwa, o prowokację przemocy, o chęć zszargania partnerowi opinii? ... on przecież w oczach otoczenia jest <<cudowny>>, a może faktycznie to ze mną jest problem, skoro on jest taki <<doskonały>>? może on <<chce dobrze>>, gdy mnie wyzywa, bo w ten sposób chce bym była lepsza?" Dla osoby nie doświadczającej przemocy, takie myśli są absurdalne, ale dla osoby tkwiącej w przemocy, to często codzienność. W tym wypadku może chodzić o to, że ten kolega z domu rodzinnego wyniósł przekonanie, że "kobiety właśnie takie są, że tak wygląda miłość ze strony kobiet: raz tak, raz nie, raz czarne, raz białe...". Podobne przekonania, że "tak wygląda miłość" mogą też leżeć u podstaw tego, że kobiety tkwią w przemocowych związkach. Czasem też wszelkie awantury, kłótnie są formą pozyskiwania uwagi dla siebie, bycia dostrzeżonym/dostrzeżoną... bo lepsza "toksyczna uwaga", niż bycie ignorowanym/ignorowaną. Przemocowe relacje są zazwyczaj skomplikowane, więc czasem trudno na pierwszy rzut oka dostrzec, z czego wynika to przywiązanie, jakie zachodzą w nich zależności itd. Podejrzewam, że możesz mieć osobowość, w której intelekt przeważa nad emocjami. Czyli T > F wg testu Myersa-Briggsa. Może w tym tkwi właśnie źródło? W relacjach z mężczyznami szybko odkrywałaś ten podtekst seksualny (swoją drogą ciekawe może być, czy on zawsze tam faktycznie był, czy jednak sama się go doszukiwałaś, czasem na siłę?), więc nabierałaś dystansu, nie zwierzałaś się tak bardzo mężczyznom... więc mieli mniej możliwości zranienia Cię kłamstwami? Natomiast w relacjach z kobietami, z racji braku tego podtekstu bardziej im ufałaś, jednocześnie odsłaniając się na dotykające Cię kłamstwa? Może w tym kontekście kobiety nie tyle są bardziej "fałszywe" od mężczyzn, ile kobiecą fałszywość dostrzegasz (oczekujesz jej), a męską już niekoniecznie? Może nieświadomie przymykasz oczy na męskie nadużycia Twojego zaufania, bo bardziej zależy Ci na ich aprobacie? Odnośnie samego dostrzegania (lub doszukiwania się) podtekstu seksualnego u mężczyzn, może u źródeł tej postawy leżą przekonania w stylu "mężczyznom tylko jedno w głowie"; "mężczyźni to trochę takie niedojrzałe, bezmyślne zombie, które jeśli się ich nie pilnuje, to z wywieszonym i śliniącym się jęzorem pobiegną za inną"; "seks dla kobiety to męczeństwo/poświęcenie dla wyższego celu - związku, rodziny"? Może taki protekcjonalizm i/lub męczeństwo dochodzą w tej kwestii do głosu?
-
Kobiety w przemocowych związkach trwają najczęściej z powodu braku alternatyw. Bo często są zależne finansowo od przemocowca. A mężczyźni mogą trwać w przemocowych związkach np. z powodu świadomości, że w razie rozstania będą mieli utrudnione widywanie dzieci. A niezależnie od płci, ofiary przemocy mają zaniżone poczucie własnej wartości, sądzą, że sobie nie poradzą po rozstaniu. Do tego dochodzi poczucie osamotnienia w problemie, wstyd, stygmatyzacja ofiar przez otoczenie, niekiedy też odpychająca postawa organów ścigania (które czasem sugerują ofierze przemocy, że sama "prowokowała") oraz tak podstawowe kwestie, że nie ma dokąd uciec (zwłaszcza w małych miejscowościach... lub gdy jest się mężczyzną). Może to wynika z braku problemów z poczuciem własnej wartości. Do tego może też jesteś wewnątrzsterowna i dlatego to ostre cięcie było dla Ciebie "naturalne"? Czy źródłem Twojego zawodzenia się na ludziach (a zarazem braku zaufania do nich) może być perfekcjonizm w postaci wyznaczania innym tak wysokich standardów (m.in. nie popełniania błędów), jakie sama sobie wyznaczasz? Z tego może to wynikać? A może kluczem do odpowiedzi dlaczego nie ufasz, jest właśnie płeć osób, którym nie ufasz? Postrzegasz którąś płeć mniej przychylnie? Skąd się wzięła nierównowaga w zawodzeniu się na kobietach i mężczyznach?
-
Te obliczenia są bardzo uproszczone... i wg mnie mają służyć uzasadnieniu bierności. Wyobraźmy sobie dziecko w wieku 1-2 lat. Teoretycznie całkowitą odpowiedzialność za nie ponoszą rodzice. A jednak to dziecko podejmuje już własne decyzje. Czasem są one bardzo odpowiedzialne, a czasem nie. O jakie decyzje chodzi? Np. o te w czasie procesu nauki chodzenia: czy potuptać do mamy, taty czy babci, dziadka. Idąc (znacznie dalej) rodzice podejmują decyzję za dziecko, do której podstawówki pójdzie, ale to dziecko podejmuje decyzje (mniej lub bardziej świadome), których przedmiotów będzie się najchętniej uczyło. Czy rodzice faktycznie ponoszą całkowitą odpowiedzialność za te decyzje, by można później stosować takie obliczenia? Gdyby @alicja_z_krainy_czarów była głucha na problemy innych (tak, jak to sugerujesz), mogła by kompletnie je zignorować. A tymczasem odnosi się do nich - podobnie jak Ty - wg swej wiedzy i doświadczeń. I co z tego, że startują z innych poziomów? Czy to oznacza, że problemy którejś z nich są mniej ważne? Poza tym to nie jest żaden wyścig, żadna rywalizacja w kategorii "kto ma gorzej". W tej kategorii znalazłoby się niemało osób, które potrafiły wybrnąć z pozornie beznadziejnych sytuacji życiowych. Z resztą, rzadziej się o tym mówi, ale wszelkie przeciwności (jak np. dyskryminacja) potrafi również niesamowicie zahartować, dać "bolesne lekcje życia", które uczynią człowieka silniejszym, bo bogatszym w doświadczenia. Pełna zgoda. Jednakże pomocą nie jest np. wyręczanie, branie na siebie cudzych krzywd, problemów lub przerzucanie własnych na kogoś. Zawsze korzystniejsze jest dawanie wędki, a nie ryby. I na tym powinna polegać pomoc.
-
Może ich być więcej i nie muszą być skrajne. W tym rzecz: ona pozwala przetrwać, wegetować, trwać w stagnacji... ale nie iść na przód. A @alicja_z_krainy_czarów pisze właśnie o tym z punktu widzenia progresu. Wg mnie to wygląda zupełnie inaczej. Nie chodzi o krytykę, a właśnie o uzmysłowienie, że z tych racjonalizacji wypływa usprawiedliwienie, przyzwolenie na stagnację, że przez trwanie przy nich nic się nie zmienia. Wbrew pozorom, daje. Oczywiście niekoniecznie w sensie rozwoju i pracy nad sobą, ale jednak "coś" daje. Dzięki takiej postawie tkwi się w strefie komfortu - jeśli dana sytuacja jest nawet skrajnie niekorzystna i wyniszczająca, ale jest znajoma, bliska, rozpoznana, to może być odbierana przez osobę, która w niej tkwi, jako "bezpieczniejsza", niż zmierzenie się z własnymi lękami, niż wyruszenie w nieznane (szczególnie łatwo uwierzyć w ten "komfort", gdy ma się zaniżone poczucie własnej wartości). M.in. to poczucie bezpieczeństwa (również absurdalne) powoduje, że np. niektórym osobom trudno wyrwać się z przemocowych związków. Trwają w nich, bo je znają od podszewki. Może nawet nie znają związków zdrowych, nie wiedzą, z czym przyszłoby się im w nich zmierzyć, jak je budować, jak czuć się w nich bezpiecznie. Natomiast w związkach toksycznych wiedzą "na czym stoją", wiedzą "czego się trzymać"... nawet jeśli tak na prawdę trzymają się "krawędzi brzytwy". Taka postawa stagnacyjna, bierności jest czymś zupełnie odwrotnym wobec życiowej aktywności, nie poddawania się, wytrwałości, zaradności. W niej strefa komfortu osiągana jest poprzez bycie niezależnym od kogoś/czegoś (z obawy przez zranieniem?), autonomii, do samostanowienia, do cieszenia się z efektów swoich działań, do poczucia posiadania wyboru itp. Te dwie różne postawy mogą mieć niektóre elementy wspólne, jak choćby poczucie osamotnienia. Tak podejrzewałem czytając Twoje posty, w których przewija się samodzielność, niezależność... postawa "ja siama, ja siama". W moim przypadku może nie tyle chodziło o perfekcjonizm, ile przekonanie, że mogę liczyć tylko na siebie (czyli zamiast "muszę to zrobić najlepiej", przekonanie "jeśli ja tego nie zrobię, to nie mam co liczyć na kogoś innego"). Dopiero od kilku lat uczę się prosić o pomoc, uczę się tego, że właśnie przyznanie się do własnych ograniczeń, niemocy daje mi wewnętrzną siłę (i jednocześnie może zapobiegać poczuciu bycia wykorzystywanym przez innych). Dzięki temu jestem szczery tak wobec otoczenia, jak i samego siebie... a to samo w sobie już redukuje ilość powodów do lęku i wewnętrznego konfliktu.
-
Jak najbardziej "można" obwiniać innych za swoje niepowodzenia. Działa to zarówno w skali mikro jak i makro. Podejrzewam, że ta tendencja może być tak stara jak społeczność ludzka, jak psychika ludzka. "Słuchajcie, to wina tamtych, że nie mamy gdzie polować na mamuty; to tamto plemię nas wypędziło z terenów łowieckich". W zasadzie w ciągu całej historii ludzkości dochodziło do takiej "spychologii". "To tamci, a nie my; ich działania wywołały wojnę/kryzys/ich zaniedbania spowodowały, że...". A spoglądając na te kwestię z drugiej strony, przesadne poczucie odpowiedzialności za własne czyny, przesadne poczucie sprawczości, perfekcjonizm również potrafią być wysoce szkodliwe. Można myśleć np. "nie byłem dość dobry, by otrzymać tę konkretną pracę", podczas, gdy tak na prawdę o zdobyciu pracy zadecydowały inne czynniki. Choćby konkurent mógł mieć znacznie mniejsze kwalifikacje, a zarazem "wycenił siebie" niżej - przedstawił bardziej akceptowalne dla pracodawcy oczekiwania odnośnie warunków pracy i płacy. A z takiej perspektywy trudniej obiektywnie twierdzić "jestem beznadziejny/nie dość dobry, bo nie otrzymałem tej pracy".
-
To jak najbardziej prawda. Jednak w sytuacji, gdy ktoś ma bardzo niską samoocenę, "dla siebie" brzmi jak "nie warto/najniższy priorytet". Wtedy warto poszukać innych wartości, które mogłyby zmotywować daną osobę. To raczej zależy od środowiska. W moim otoczeniu trudno o aż tak nieprzychylne kobietom opinie. Za to niekiedy pojawiają się takie w stylu "kobiecie nigdy nie dogodzisz, nie wiadomo o co kobietom chodzi" itp. Takie opinie są w pewnym stopniu seksistowskie, ale też często wyrażają męskie niezrozumienie kobiet, które czasem wynika z bezradności, niewiedzy, a czasem z błędnego koła "kobiet nie da się zrozumieć, więc nie ma nawet sensu próbować". Bo nie jesteś jedyną osoba, która ma fobie, która doświadcza lęków, więc nie jesteś z tym sama; są specjaliści, którzy mogliby Ci pomóc w walce z nimi; fobie da się opanować, a niekiedy całkowicie z nich wyleczyć.