
Sebastian90
Użytkownik-
Postów
22 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Osiągnięcia Sebastian90
-
Mój staż nie jest długi, zdecydowanie. Przy tobie to się chowam, gdyż u mnie są to niecałe 3 lata, z których ok. 1,5 roku to palenie prawie codzienne. Mam pełną świadomość tego, że z biegiem lat może się to wszystko zmieniać. W sumie nawet teraz widzę, że obecne fazy są inne niż te na samym początku. Wbrew pozorom na samym początku palenia nie miałem jakichś super-euforycznych i śmiechowych hajów - był fajny chill-out, ale ogólnie to wszystko było delikatne. Na początku przygody z jaraniem miałem wysoką tolerancję na THC, która to dopiero stopniowo zaczęła słabnąć. Najważniejsza różnica to taka, że na początku palenia były liczne zajebiste rozkminy o życiu (których efekt pozostał w pewnym stopniu do dziś) - potem niestety stawały się coraz rzadsze/słabsze, obecnie raczej ciężko byłoby mi się tak ubakać, aby "odkryć" coś genialnego, co wywróciłoby moje postrzeganie świata do góry nogami. Co nie zmienia faktu, że jak wezmę sobie jakiś temat do przemyśleń, to na wszystko patrzy się pod nieco innym kątem, z innej perspektywy. Oczywiście że wprowadziłem w życie. Jak pisałem wyżej, efekt palenia w pewnym stopniu pozostał również po wytrzeźwieniu, co pomogło mi się szybciej i łatwiej uporać z tym trapiącym problemem. No to czegoś takiego również absolutnie nie czuję. Zazwyczaj palę późno wieczorem, na dobry sen. Nigdy nie mam tak, abym odczuwał silną potrzebę zapalenia w ciągu dnia w celu poprawy samopoczucia. Wręcz przeciwnie, po paleniu na sen dzień wcześniej, cały następny dzień zazwyczaj jestem w bardzo pozytywnym nastroju. Owszem, gęba sama się śmieje na myśl o tym, że późnym wieczorkiem znowu sobie przypalę, ale absolutnie nie ma żadnego niekontrolowanego ciśnienia, aby obowiązkowo zapalić tu i teraz. Trzymam się swojego systemu "bezszkodowego" palenia, praktycznie cały dzień staram się być trzeźwy, bo ogólnie nie wyobrażam sobie funkcjonowania cały czas w stanie upalenia. Jestem pewny, że wtedy raczej wiele bym nie ogarnął i na pewno pozawalał wiele spraw. W środku dnia palę tylko i wyłącznie w dwóch przypadkach: 1) gdy mam wolne i nie mam żadnych obowiązków na głowie, 2) gdy odwiedzą mnie palący znajomi, z którymi się dawno nie widziałem :)
-
Ale przecież pisałem Ci, że miałem detoks 3-miesięczny i nie odnotowałem praktycznie żadnych objawów odstawienia. Często zdarzają się też okresy 1-2 tygodniowe (albo i dłuższe) gdy nie palę z jakichś tam powodów (np. wyjazd w inne miejsce, tymczasowy brak dostępu do tematu etc.) - i wtedy również nie odnotowuję żadnych przykrych objawów, typu trzęsiawka rąk, depresja i drgawki Nawet było tak, że w wirze obowiązków zupełnie zapominałem o tym, że nie mam palenia w swojej szufladzie. Naprawdę, już chyba zdecydowanie bardziej uzależnia masturbacja, kofeina i internet, aniżeli trawa. Mówię to z własnego doświadczenia. Obserwuję bardzo drobiazgowo swoje ciało i swój umysł. Analizuję różne swoje zachowania, objawy itd. - staram się wywnioskować, co z czego wynika, co jest przyczyną, a co skutkiem. Sporo czasu spędzam na wnikanie w głąb samego siebie. Owszem, są pewne efekty uboczne systematycznego palenia marihuany - jak roztargnienie i pewne problemy z pamięcią krótkotrwałą, które jednak na szczęście nie wpływają w żaden sposób negatywnie na moje życie, bo wszystko się daje ogarnąć. Tak jak wcześniej zaznaczyłem, nie palę dużo - w związku z tym te skutki uboczne są trzymane w ryzach. Można powiedzieć, że to był troche "przypadkowy" detoks. Po prostu wyjechałem w inne miejsce, gdzie nie miałem ani swoich "dojść" do tematu, ani towarzystwa do palenia, ani zbyt wielu sprzyjających sytuacji do tego. Chociaż oczywiście detoks powinno się robić co jakiś czas, właśnie po to aby ograniczyć skalę tych negatywnych skutków ubocznych, po prostu dla zdrowia. Z niczym nie można przesadzać, z tym się chyba każdy zgodzi. Fakt, że wielu palaczy marihuany robi sobie dobrowolnie regularne detoksy, jest dobrym przykładem tego, że nie można tutaj mówić o uzależnieniu. Chociaż z drugiej strony oczywiście "detoks" jest tylko pojęciem potocznym, ponieważ marihuana nie jest toksyczna dla organizmu, więc nie ma się z czego detoksykować. Nie uważam, aby z moją psychiką było wszystko w porządku, ale mogę stwierdzić, że chyba nigdy w życiu nie miałem żadnego ch**wego wkrętu po bace, ani tym bardziej bad tripa. Zawsze jest pozytyw, nawet jak miewam poważnego doła. Raz byłem strasznie przybity jedną sytuacją i koleżka mnie namawiał, aby sobie zapalić. Ja się trochę obawiałem, no bo przecież marihuana intensyfikuje doznania i mega dół mógłby się zamienić w krater. Mimo wszystko uległem, zapaliłem i ... w krótkiej chwili nastrój odmienił się o 180 stopni. Nagle do głowy weszło mnóstwo rozwiązań trapiących mnie problemów, nagle wszystko wydało się taki proste, oczywiste i piękne. Nigdy tego nie zapomnę. Najlepsze jest to, że ten "terapeutyczny" efekt pozostał i na następne dni już się czułem zdecydowanie lepiej. Nigdy nie czułem czegoś takiego, abym uważał, że dzień bez palenia=dzień stracony. Nie wyobrażam sobie, aby całe życie sprowadzać tylko do tego i jako główny cel życiowy obrać sobie ogarnianie kolejnej "sztuki" i spalenie jej.
-
Mogę powiedzieć, że od kiedy zacząłem "nałogowo" palić marihuanę, to przeszedłem przez 3-miesięczny detoks, podczas którego paliłem tylko raz. Nie odnotowałem praktycznie żadnych objawów odstawienia, ani pogorszenia nastroju czy czegokolwiek takiego. Nie miałem żadnego ciśnienia, jedyne co zaobserwowałem, to lekkie dziury w pamięci i nieznacznie pogorszona koncentracja, senność, co szybko przeszło. Co do pozytywnych efektów - niektóre z nich z czasem minęły, ale inne pozostały. Mogę powiedzieć, że z jednej strony marihuana zlikwidowała niektóre bariery w głowie na stałe (dokonała się trwała zmiana), a jeśli chodzi o inne aspekty, to pozytywny efekt odczuwam faktycznie tylko w czasie systematycznego palenia i mija to jakiś czas po odstawieniu. Zależy o co konkretnie chodzi, ciężko wydać tutaj jednoznaczne stanowisko. Oczywiście czy przed detoksem, czy w trakcie - zawsze czuję się bardzo dobrze, nie mam stanów depresyjnych ani żadnych "zjazdów". Odstawienie marihuany absolutnie nie zaburza mojej równowagi emocjonalnej i stabilności nastroju. Mógłbym nawet teraz zrobić sobie przerwę (co zapewne uczynię niebawem) i raczej nie będę miał z tego tytułu żadnych przykrych konsekwencji. Jeśli tylko ktoś znajomy dałby mi znać, że są ze mną podobne problemy i ciężko się ze mną dogadać, staję się "nie do życia", to pierwsze co zrobię, to upewnie się, czy jest to wina marihuany - a jeśli tak, to niezwłocznie bym to odstawił. Jeśli ktoś odurza się substancjami psychoaktywnymi, nawet mając świadomość ich zgubnego wpływu na jego życie, no to to już nazywa się ćpuństwo. Wydaje mi się, że mam na tyle rozwinięty instynkt samozachowawczy, że jakbym widział, że spadam w przepaść z powodu używania czegoś tam, to chyba coś bym z tym zrobił. Zdecydowanie marihuana jest nie dla wszystkich. Sam znam osoby, które konkretnie "wjebały się" w to i codzienne palenie trawy prowadzi ich do zguby, nie potrafią tego w żaden sposób opanować. W przypadku marihuany, jak w przypadku żadnej innej używki, ogromne znaczenie mają indywidualne predyspozycje. Jeden od razu dostanie paranoi, schiz i lęków, a u innego te lęki będą skutecznie wytłumione. Pierwsze słyszę o czymś takim :) Z tego co mi wiadomo, to THC nie wykazuje praktycznie żadnego potencjału toksycznego i nie obciąża organizmu. Jak możesz, to zapodaj jakiś link z badaniami czy czymkolwiek, co by potwierdzało zły wpływ marihuany na wątrobę. Tak jak pisałem wyżej ... jak będę w trakcie kolejnego detoksu, to na pewno dam znać.
-
Pozytywne, psychotropowe działanie marihuany Witajcie drodzy forumowicze, Chciałbym poruszyć jeden bardzo ciekawy, aczkolwiek kontrowersyjny temat. Na tym forum jestem już od długiego czasu, jednakże nie uczestniczyłem zbyt aktywnie w jego życiu. W skrócie, moje problemy sprowadzają się (lub też sprowadzały się - o czym później) do ogólnego lęku przed wszystkim, zaburzeń nastroju podchodzących pod stany depresyjne, perfekcjonizmu, licznych stresów, prokrastynacji i całej masy innych pochodnych objawów. Mam za sobą rzucone studia i liczne życiowe porażki, które były efektem właśnie tego wysokiego poziomu neurotyczności. W pewnym momencie jednak wystąpiło we mnie coś, co stało się przyczynkiem do bardzo poważnych zmian w moim życiu. Pomimo wcześniejszych potężnych obsesji i lęków, postanowiłem wrócić na rzucone wcześniej przeze mnie studia. Tak jak wtedy nie dawałem sobie na nich rady i wykańczałem się psychicznie, tak teraz udaje mi się podejść do tego z pasją, zaangażowaniem i co najważniejsze - bez zauważalnego lęku i stresu. W życiu prywatnym i osobistym również odnotowałem spore zmiany na lepsze - lepiej układa mi się w kontaktach z płcią przeciwną, mam lepsze stosunki z rodziną i co również zauważyłem - sprawy, które wcześniej niesamowicie mnie dręczyły (przykładowo - obsesja, jak inni mnie postrzegają, jak wypadam przed innymi, albo depresyjne myśli związane z odnoszonymi porażkami, nawet tymi bardzo błahymi), tak teraz praktycznie nie stanowią żadnego istotnego wpływu na moje życie. Ogólnie pozytywne podejście do życia i "wyjebane" praktycznie na wszystko. Nawet jak jestem przytłoczony ogromem obowiązków i ciężkich zadań, to wszystko bezproblemowo przyjmuję "na klatę" i potrafię obecnie skutecznie ogarniać o wiele więcej spraw, niż kiedykolwiek wcześniej. Co się zmieniło w moim życiu? Pewnie wielu pomyślałoby, że może to być efekt branych dobrych leków psychotropowych, albo wizyt u psychologów/psychiatrów. Otóż nie. Przez towarzystwo, w którym się obracałem i obracam, zacząłem systematycznie palić marihuanę. Wiem, że może to wydawać się szalone, jakieś rojenia uzależnionego "ćpuna" albo coś takiego, ale nie jestem w stanie dopatrzyć się innych czynników, które mogły to wszystko we mnie odmienić - zwłaszcza że trend był raczej negatywny i można powiedzieć, że znajdowałem się na równi pochyłej, z każdym rokiem było tylko gorzej. Żeby nie było, że sobie to wszystko wymyślam - istnieje również wiele badań naukowych, które potwierdzają bardzo pozytywny wpływ substancji zawartych w marihuanie na stabilizowanie nastroju i pomoc w walce z depresją i innymi chorobami psychicznymi, ale oczywiście z racji stanu prawnego tej substancji, badań nad tym prowadzi się bardzo niewiele (i raczej tylko tam, gdzie marihuana jest zalegalizowana do celów medycznych). http://hyperreal.info/node/2982 http://www.cannabis.info/PL/encyklopedia/3453-medyczna-marihuana-i-choroba-dwubiegunowa Nie chcę oczywiście nikogo do niczego przekonywać, ani tym bardziej namawiać do spożywania nielegalnych substancji. Chciałbym tylko o tym porozmawiać. Może ktoś ma podobne doświadczenia i obserwacje? Jest to temat bardzo śliski i kontrowersyjny, wobec czego wiele osób może nawet nie przyznawać się do swoich doświadczeń. Ja osobiście nie byłem w stanie dopatrzyć się jakichkolwiek innych czynników mogących wpłynąć na poprawę mojego stanu psychicznego, bo nic innego się nie zmieniło w moim życiu. Nie uprawiam medytacji, nie chodzę do kościoła ani do psychologów, nie biorę żadnych leków, w przeciągu tego czasu nie wydarzyło się w moim życiu nic przełomowego itd. Oczywiście kluczem do "sukcesu" może być w tym przypadku odpowiednie i odpowiedzialne dawkowanie marihuany. Jak wskazują badania naukowe, muszą to być odpowiednio dawkowane ilości - jak będzie za mało, to nie będzie efektu, a jak będzie za dużo, to efekt może być odwrotny od zamierzonego. Mimo iż systematycznie, to marihuanę palę w niewielkich ilościach, kontroluję to, większość czasu w ciągu dnia pozostaję trzeźwy. Żeby nie było, że to są tylko jakieś krótkotrwałe efekty, którymi się podjarałem - marihuanę palę praktycznie codziennie od ponad roku. Oczywiście nie mam pojęcia, jak to wszystko będzie wyglądało w dłuższej perspektywie czasu - może i jest tak, że sobie "grabię", bo w dłuższej perspektywie czasu efekty psychiczne będą odwrotne, zgubne? Jakie wy macie doświadczenia z marihuaną i jej wpływem na wasz stan psychiczny? Czy są jakieś badania naukowe, które to potwierdzają? Oto co na ten temat sądzi znany neurobiolog, profesor Vetulani: http://www.cannabis.info/PL/wiadomosci/3468-opinie-profvetulaniego-na-temat-marihuany-i-jej-szkodliwoamp347ci
-
Leczenie to może trochę za duże słowo, bo pomimo iż mam pewne problemy, to nie uważam się za pacjenta, chorego człowieka. Jestem w stanie samodzielnie żyć, bez przypinania pasami do kozetki i ładowania w siebie garści leków. Oczywiście to życie nie jest takie, jakie bym sobie wymarzył i znacząco powstrzymuje mnie to przed dążeniem do osiągania swoich celów, ale mimo wszystko nie uważam siebie za jakiś kliniczny przypadek wymagający natychmiastowej pomocy spcjalisty. Podejrzewam, że gdybym nie był ambitny i nie miał wielkich aspiracji, to najpewniej w ogóle bym swojego problemu nie zauważał - tylko był takim o sobie leniem, który ma na wszystko wy***ane i do niczego w życiu nie dąży, zadowala się jakimś tam minimum. Ale na pewno chcę pracować nad sobą, jak na razie sam oczywiście. Ale ja dobrze wiem, co jest tego przyczyną - konkretnie głęboko zakorzeniony lęk, który jest podstawą zdecydowanej większości moich problemów. Sugerujesz, że jak sobie pochodzę do psychologa, to nagle ten lęk zostanie z mojego życia usunięty? Piszę również na innych forach, gdzie ludzie zmagają się dokładnie z tym co ja, i jeszcze nie poznałem ani jednej historii, ani jednej relacjii kogokolwiek, kto uczciwie stwierdziłby - moja prokrastynacja zniknęła (albo została znacząco zredukowana) dzięki wizytom u psychologa. Zdecydowana większość ludzi jest tym rozczarowana i uważają, że to im nic nie dało. Nie neguję, że w przypadku wielu innych zaburzeń, wizyta u psychologa czy psychiatry ma sens. W swoim przypadku natomiast sądzę, że to nie tędy droga. Tak. Bo sami to często powtarzają? I dla siebie i dla innych. Owszem, czasem też trzeba zadbać o siebie, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym np. obarczać bliskie mi osoby dodatkowymi zmartwieniami, skoro wiem, że to i tak by w niczym nie pomogło. Nie mam problemu z utrzymywaniem swojego kamuflażu. Im inni mniej wiedzą, tym lepiej śpią. I ja też lepiej śpię. Możliwe. Jeżeli przez najbliższe lata nie dojdzie do żadnej poprawy mojej sytuacji (albo i ulegnie ona pogorszeniu), to wtedy przypomnę sobie twoje słowa i może się zastanowię nad jakimś psychologiem :) Póki co chcę jednak dać sobie szansę zmierzyć się z tym wszystkim własnymi siłami. Jak polegnę i nie podołam, to wtedy będę się zastanawiał, co dalej. Ale na pewno nie będę myślał o psychiatrach, bo tych jedyne na co stać, to przepisywanie leków.
-
Nigdy nie byłem i nie zamierzam odwiedzać ani psychologa ani psychiatry. Wiążę się to między innymi z tym, że przed całym swoim otoczeniem gram fałszywą rolę i perfekcyjnie się kamufluję. Nikt nie wie, że mam jakieś problemy. Ukrywanie tego przed otoczeniem jest wręcz moją obsesją. Nigdy nie przyznałbym się szerszemu gronu, że coś jest ze mną nie tak. Byłby to niesamowity cios w mój honor i moją godność. Na pewno mocno zachwiałoby to moim poczuciem własnej wartości. Wszyscy wokół mają mnie za osobę zrównoważoną, niesprawiającą problemów, żyjącą w harmonii i zgodzie, odnoszącą sukcesy. Nie chciałbym im burzyć tego wizerunku - niektóre osoby mogłyby się tym mocno zmartwić (chodzi o bliską rodzinę), a z racji tego, że sami mają swoje problemy, to nie chcę im jeszcze czegokolwiek dokładać. A tak ogólnie, to: - nie wierzę, aby jakikolwiek psycholog mógłby mi pomóc - z racji słabej wiary w ich możliwości, nie chciałbym topić niepotrzebnie pieniędzy, - mam całkowitą świadomość, że żadne farmaceutyki nie są rozwiązaniem mojego problemu, dlatego wizyta u psychiatry tym bardziej nie ma w moim przypadku żadnego uzasadnienia.
-
Ja mogę śmiało powiedzieć, że praktycznie całe moje życie jest zmarnowane. Czasy podstawówki, gimnazjum, liceum - cały czas bardzo dobre oceny przy minimalnym nakładzie sił. Zamiast rozwijać się, poszerzać swoje horyzonty, to cały wolny czas przeznaczałem na puste rozrywki, zwłaszcza gry komputerowe. Spowodowało to to, że tak jak jeszcze kiedyś wybijałem się znacząco ponad innych, tak z czasem spadłem do poziomu przeciętniaków. I w chwili obecnej nic sobą nie reprezentuję. Nie posiadam żadnych specjalnych umiejętności, jakiejś wielkiej wiedzy w jakimś konkretnym temacie. Nie potrafię nic, co mogłoby przełożyć się na jakąś realna korzyść (np. zarabianie pieniędzy), nawet nie znam dobrze żadnego języka obcego ... Czasy studiowania to jeszcze większa porażka i marnotrawstwo czasu i własnego potencjału, o czym pisałem powyżej. Tak na pewno zrobię. O ile wystarczy mi woli i determinacji, to na pewno będę się starał przygotowywać do wszystkiego dużo na przód. Na pewno zredukuje to nieco ten cały stres i lęk i może jakoś wyjdę dzięki temu na prostą, zamiast wpaść w błędne koło odkładania i zawalania wszystkiego... Racja, dochodzę do podobnych wniosków. Tzn. rozum oczywiście każe myśleć, tak jak piszesz, ale niestety emocje biorą tutaj górę - i chcę, czy nie chcę, to zdaniem innych bardzo się przejmuję i jestem wyczulony na tym punkcie. Bardzo bym chciał, aby było inaczej. Niesamowicie zazdroszczę ludziom, którzy mają całkowicie wyj***ane na to, co sądzą o nich inni. O tak, tutaj to na pewno jest mocny argument :) Coraz więcej ludzi dochodzi do wniosku, że studia na humanistycznym kierunku to zazwyczaj strata czasu i pieniędzy. Rezygnacja z czegoś takiego raczej nie powinna być negatywnie odbierana. Gorzej jest w moim przypadku - bo najpierw studiowałem coś, co jest ogólnie perspektywiczne, potem to rzuciłem, a teraz znowu chcę na to wracać Z czegoś takiego zdecydowanie trudniej się wytłumaczyć.
-
Własnie nie jestem pewien, ale zdaję sobie sprawę z tego, że jest to już ostatni dzwonek na to, aby się tego podjąć. Jestem już coraz starszy, (i tak już zmarnowałem przez prokrastynację spory kawał swojego życia) i odwlekanie podjęcia ostatecznej decyzji o tym, co chcę robić w życiu, na nic tu się nie zda. Na pewno wykorzystam ten czas, który pozostał, do jak najlepszego przygotowania się (zwłaszcza psychicznego) do tego. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Takie mam właśnie plany. Jak tylko skończy się sesja, to tak też uczynię. Na szczęście jest to taka dziedzina (w przeciwieństwie np. do medycyny), którą można studiować i w której można się rozwijać całkowicie samodzielnie, w domowym zaciszu - posiadając jedynie komputer i dostęp do internetu :) Ja tak sobie wymyśliłem, aby przedstawić swoim bliskim rozmaite powody mojej wcześniejszej decyzji, ale zrobić to tak sprytnie, by nie wyszło, że trapi mnie jakieś poważniejsze zaburzenie, tylko np. typowe słabości dotykające każdego z nas. Jestem dobrym krętaczem i dyplomatą, to mam nadzieję, że jakoś to przejdzie
-
Ja teraz mam taki problem, że planuję z powrotem wrócić na studia, które 2 lata temu rzuciłem z powodu swojej prokrastynacji i lęku przed porażką. Dlaczego problem? Ano dlatego, że wszystkim wokół wmówiłem wtedy, że zmieniłem studia, ponieważ tamten kierunek był nie dla mnie, nie interesował mnie i że nie mam do tego drygu, predyspozycji i tym podobnych dziesiątki kłamstw. Zrobiłem tak, ponieważ pozwoliło mi to: 1) uniknąć odniesienia porażki w oczach innych (nie wyobrażam sobie, aby poszła w świat fama o tym, że ja - zawsze wybitny, zdolny i inteligentny, uwalił studia na pierwszym roku) 2) uniknąć oskarżenia o dziecinny kaprys i niepoważne zachowanie Zmieniłem studia na kierunek zdecydowanie łatwiejszy (na którym pomimo iż prawie nic nie robię, to mam wysoką średnią) i jakoś powoli wszystko idzie do przodu. Ale to zaczyna mnie już nudzić, do tego uważam, że moje zdolności pozwalają na zdecydowanie więcej. Do tego tematyka tego rzuconego wcześniej kierunku (swoją drogą bardzo perspektywicznego) dalej mnie bardzo interesuje i z całego siebie pragnę znowu z powrotem się w tym zrealizować, a przynajmniej spróbować zrealizować. Teraz powstaje pytanie, jak z tego wybrnąć? Jak powiedzieć wszystkim wokół, że zamierzam znowu wrócić na ten kierunek i jednocześnie wyjść z tej całej sytuacji z twarzą? Zaznaczam, że wszystkie moje lękowo-prokrastynacyjne problemy są owiane całkowitą tajemnicą i nikt o tym nie wie.
-
Witam was Nie ukrywam, że lektura tego tematu nieco uzmysłowiła mi, że prawdziwy problem życiowy mogę mieć dopiero w przyszłości - po ukończeniu studiów, gdy przyjdzie mi się zmierzyć z podjęciem pracy zawodowej. Również mam podobne objawy jak autor tematu i parę osób tu się wypowiadających - za co się nie wezmę, to po czasie mnie nudzi, napawa lękiem i wznieca ogromne stresy. Nawet jak coś z początku wydaje się interesujące, odpowiednie dla mnie, to po pewnym czasie (a konkretnie to bardzo szybko) nabieram do tego niechęci, odrazy i wręcz zaczynam nienawidzić to, co robię. Mimo iż mam bardzo rozległe zainteresowania (uwielbiam czytać prawie wszystko, co wpadnie mi w ręce) i ponoć wysoki iloraz inteligencji, to wszystko to, co staje się obowiązkowe/przymusowe, doprowadza mnie do wycieńczenia, wręcz psychicznego wyniszczenia i depresji. Jeszcze kiedyś łudziłem się, że po prostu muszę znaleźć swoją niszę - takie coś, w czym będę się realizował, w czym będę dobry i co będzie mi sprawiało przyjemność i prowadziło jakąś tam ścieżką do sukcesu. Teraz wiem, że to nie dana dziedzina jest problemem - bo przy swoich zainteresowaniach i predyspozycjach intelektualnych mógłbym się zajmować naprawdę wieloma rozmaitymi rzeczami. Problemem jest moja głowa. I nawet jakbym poszedł do pracy, w której moim obowiązkiem byłoby napieprzanie w gierki czy siedzenie na Facebooku, to też bym to znienawidził. Przeraża mnie to i wywołuje znaczny pesymizm. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie z ostatnich lat czegoś, co ktoś mi kazał zrobić, i co ja wykonałem zmotywowany, z chęcią i z przyjemnością.
-
Nie potrafie sie zmobilizowac do niczego
Sebastian90 odpowiedział(a) na konwalia123 temat w Depresja i CHAD
Te listy zadań nic nie dają. Ja od prawie pół roku prowadzę sobie listę tzw. "questów" do wykonania (jakby ktoś był zainteresowany, to Gmail oferuje świetne narzędzie do tego), ale nijak nie mobilizuje to do działania. Zadań do wykonania tylko się mnoży i z czasem coraz bardziej przeraża, ile się tego zbiera. Nawet jeśli w jakimś stopniu to pomaga, to chyba tylko w tym, że niczego nie zapomnimy, a jak coś nam się jednak uda zrobić, to mamy potem satysfakcję przeglądając "listę ukończonych zadań" W duecie/grupie łatwiej się uczy? Mam zupełnie odmienne obserwacje. Obecność znajomych osób wokół tylko rozprasza, do tego jest świetnym pretekstem do tego, aby nie robić tego co trzeba, tylko rozmawiać, bawić się, oglądać śmieszne filmiki na Youtubie, albo najlepiej to skoczyć po browarki i sobie piwkować. Tak się najczęściej kończyła wspólna "nauka" w moim przypadku :) Mam dokładnie to samo. Moje problemy są okryte całkowitą tajemnicą. Doszedłem do takiej wprawy w kamuflażu i robieniu dobrej miny do złej gry, że nawet nikt mi nie zarzuca lenistwa. Tak się dobrze ustawiłem :) Podejrzewam, że jakbym chociaż w części wyjawił bliskim, co się ze mną naprawdę dzieje, to popadliby w ciężki szok. Oczywiście forum to zawsze przeglądam w Firefoxie w trybie prywatnym. Tak na wszelki wypadek, aby żaden ślad po mnie nie został :) Sebastian to również nie jest moje prawdziwe imię Anonimowość w internecie to jest coś wspaniałego, zdecydowanie. -
Mam dokładnie identyczne objawy. Przez prokrastynację rzuciłem już jeden kierunek studiów, potem zacząłem drugi (znacznie łatwiejszy, na którym jestem), ale niebawem zamierzam wziąć trzeci (również trudny) - czas pokaże, czy mnie to nie pokona. Porządkowanie wszystkiego również jest moją obsesją, zwłaszcza wtedy, kiedy mam dużo pracy i obowiązków. Kiedy mam wolne (np. wakacje), nawet jak wokół siebie mam burdel, na dysku na kompie jeden wielki śmietnik, wokół syf - kompletnie mi to nie przeszkadza! Ale jak tylko zbliża się sesja, czy trzeba cokolwiek zrobić, no to wkracza we mnie jakiś pedantyczny demon i robię dokładnie to, co opisuje autorka tematu. - obsesyjne układanie książek, zeszytów, notatek, dokumentów (książki mają być poukładane równo, i koniecznie grzbietami od najwyższej do najniższej, notatki ze studiów muszą być dokładnie poukładane - w każdej koszulce inny przedmiot, a koszulki w segregatorze koniecznie w kolejności alfabetycznej według przedmiotów, wszystkie dokumenty i ważne papiery (np. faktury) muszą być poukładane chronologicznie), - obsesyjne porządki na dysku twardym - wszystko musi być poukładane w folderach, według konkretnych schematów nazewnictwa plików itd. - wmawiam sobie, że muszę tak mieć wszystko uporządkowane, bo w przeciwnym razie niczego nie znajdę:), - wielokrotne porządkowanie i układanie list kontaktów na gadu, telefonie, mailu ... wiem dobrze, że to nie ma żadnego znaczenia, ale "ordnung muss sein" , - oczywiście jakiekolwiek zbędne papierki, okruszki czy inne drobiazgi nie mogą się znajdować w okolicach mojego wzroku - choćbym miał po 20 razy kursować tam i z powrotem do śmietnika, to będę to robił, zanim nie zabiorę się do pracy. Jak już wyżej wspomniałem, jest to jedynie mój pretekst do odwlekania wykonywania swojej pracy i obowiązków. Kiedy nie mam nic na głowie, to kompletnie nie mam z tym problemu. Może być wokół syf i malaria, i mam to całkowicie gdzieś. Co najgorsze - te wszystkie czynności (wykonywane zawsze wtedy, kiedy mam milion ważniejszych spraw na głowie), sprawiają mi jakąś taką, dziką, niewypowiedzianą przyjemność! Dlatego tak bardzo do tego dążę, ze zgubnym dla mnie skutkiem oczywiście ... Ale trochę pocieszające jest to, że nie jestem sam, ha ha Pozdrawiam wszystkich prokrastynatorów. ps. Uważam, że ten temat jest założony w niewłaściwym dziale. Prokrastynacja i te wszystkie objawy nie mają wiele wspólnego z nerwicą natręctw. To jest zupełnie inne zaburzenie. Co prawda również mające swoje korzenie w głębokim lęku, ale jednak inne. Nie robię porządków dlatego, że boję się, że jak nie zrobię tego, to coś się stanie. Obsesyjne porządki nie są koniecznym do wykonania rytuałem, ale przyjemną odskocznią od nieprzyjemnych obowiązków - są mniej/więcej tym, czym jest również bezsensowne wchodzenie po 100 razy dziennie na ulubione portale internetowe, czy nabijanie jak najwyższych leveli w gierkach. Czynność zastępcza, a życie prokrastynatora w jakichś 90% składa się właśnie z robienia tego typu bezzasadnych czynności zastępczych, które nic nam nie dają, a tylko zabierają czas.
-
@black horse - to tylko kwestia definicji. Ja tam w jakimś artykule spotkałem się z podobnym rozróżnieniem, które zastosowałeś, z tymże była tam mowa o chorym perfekcjonizmie i zdrowym perfekcjonizmie (czy jakoś podobnie, nie pamiętam dokładnie tych epitetów). Oczywiście masz rację, że w wielu przypadkach dążenie do dokładności, poprawności wykonywanych zadań, czy wręcz do doskonałości, nie nosi znamion patologii i wcale nie musi niszczyć życia. Jest to po prostu kwestia osobowości i psychiki. Te osoby, u których dominuje lęk, najprawdopodobniej będą zmierzać w kierunku tego ohydnego, patologicznego perfekcjonizmu. A ludzie bardziej stabilni emocjonalnie, bez zaburzeń osobowościowych, o wiele częściej będą po prostu "dokładni"
-
To są właśnie dwa oblicza perfekcjonizmu :) Paradoksalnie potrafi on wywołać dwa, wydawałoby się skrajnie odmienne zachowania. Nikt z zewnątrz nie przypuszczałby, że prokrastynator-leń, który wszystko, co się tylko da, odwleka w nieskończoność i zawala wszystkie swoje obowiązki jest niszczony przez tę samą chorobę, co ambitny, zmotywowany człowiek pracy, który nie ma czasu dla siebie, bo obsesyjnie dąży do pełnego i jak najlepszego wykonywania swoich zadań. Ciekawe tylko co powoduje, że jedni perfekcjoniści przechylają się w jedną stroną, a inni w drugą... Podejrzewam, że chodzi tu też o poziom lęku wewnętrznego - pracoholik jest w mniejszym stopniu przepełniony lękiem i ten lęk ma też pewnie nieco inny charakter niż w przypadku prokrastynacji. Chodzi też pewnie o nawyki ukształtowane w dzieciństwie, wychowanie i całą masę innych czynników. Ja tam mimo wszystko wolałbym być pracoholikiem. Osobowość co prawda też zaburzona, ale przynajmniej miałbym pieniądze, osiągnął jakiś tam sukces i miałbym zrobione wszystko wokół co trzeba. A tak to chowam się przed ludźmi ze wstydu, bo nie jestem w stanie zrealizować większości swoich zobowiązań na czas
-
Mam podobnie. Bezpośrednio po przebudzeniu bardzo często dopada mnie zły nastrój. Czasem w ogóle budzę się na chwilę znacznie wcześniej (np. o 5 rano) i same złe, depresyjne myśli się kłębią w głowie. Na szczęście wszystko szybko wraca do normy po wstaniu. Nie wiem od czego to zależy, ani jak to zwalczać. Wiem tylko, że kiedyś, jak byłem młodszy, to tego nie miałem.